Abbey-Sprężyna

Abbey
Hybryda

Abbey


Female Liczba postów : 254
Skąd : skądinąd

     

    Co magia złączyła, niechaj śmiertelnik nie rozłącza. Przecież Regis, nie inaczej niż zawsze, nader dobrze wiedział, co robi. Nic znaczy początkowy zamęt pod sufitem, bo starczy poczekać i wszystko się ułoży – mniej więcej. Na razie nie jest źle, bo mogło być gorzej.Na dobry początek narodziny – zdarzyły się. Dwukrotnie. Po dwakroć był pierwszy dzień imienia, po dwakroć drugi oraz wszystkie do szóstego, siódmy, ósmy, dziewiąty przytrafiły się po razie. Tak to sobie szło.


Imię:
Chciała porozmawiać . Bała się rozmawiać. Dawniej najprostsze pytania, które słysząc, mogłaby odetchną z ulgą, poczęły sprawiać, że kurczyła się w sobie albo z siebie wyjść próbowała, uciekać do środka lub na zewnątrz, grunt, aby gdzieś w każdym razie uciec. Zapytali o imię, tylko tyle. A samo to ją przerosło. Chciała odpowiedzieć, że na imię jej Abbey, ale kuło ją coś w sercu, sycząc „nieprawda!”, więc milczała minuta po minucie.
Chciała nazywać się Abbey, lecz nie mogła, to nie było jej imię, po prostu z całych sił wpychała je sobie na usta, zbyt bardzo przerażona możliwością usłyszenia innej odpowiedzi. Przecież „Abbey” drzewiej było tą odpowiedzią, której potrzebowała. Co teraz? Gdzie w tym rozgardiaszu miała znaleźć odpowiedź? Dlaczego coś się zmieniło? Och, prawda, iż zmieniło się bardzo, ale to bardzo wiele, jednakże próbowała zostać na to ślepa. Czasem tylko myślała czemu, jak i po co, i co z tym począć?
„Sprężyna”. Te słowo mogłoby przejść przez usta, pewnie nie wypaliłoby jej przy tym gardła, niemniej połowa jej blokowała je z całych sił w głębi umysłu. Druga połowa szukała mu drogi. I stąd pochodził jej strach. Niełatwo było prorokować, która kiedy – połowy, zgodnie z prawami matematycznymi równe wielkością, nie różniły się także posiadaną władzą, wszak i ona była równa. Za każdym więc razem, przymierzając się do odpowiedzi, chwiała się na linie, a mogła zwalić to na tę stronę, to na tę.
Z czasem przestała trochę zwracać uwagę na udzielaną odpowiedź, a w każdym bądź razie w miarę możliwości nie baczyła na to, czarując się słowami, że to nieważne, byle się na nią nie gapili. Nie takich rozwiązań jednak szukała. Po którejś wewnętrznej batalii ugruntowało się w niej przekonanie, że gdy dwie odpowiedzi nie są dobre, trzeba wykorzystać trzecią. Sięgnęła zatem pamięcią w pomieszane wspomnienia. I poszukiwała, poszukiwała, poszukiwała. Jęła o sobie mówić Katarzyna. Często nie kończyło się na imieniu – które, nawiasem mówiąc, zdawało się smakować gorzko – użytym do przedstawienia, nie raz, nie dwa można ją było złapać na opowiadaniach pod tytułem „Katarzyna zrobiła…”.

Rasa:
Jest wilkiem. A właściwie dwoma – smętna samica, Abbey, wilczur przedstawiający się jako Sprężyna. Początek był przynajmniej taki, że urodziła się jako wilk, by potem w wilczej skórze przeżywać dzień za dzień, składający się na tygodnie, później miesiące, wiele później lata. Pewna jednak persona związała dwie istoty tymi samymi tkankami, scaliła wady i zalety, radości ze smutkami, dała jeden umysł i szkielet, toteż… czym jest teraz? Umieściła to na liście tematów „do szybkiego zapomnienia”, choć gdy już jej zdarzy się taka refleksja, snuje przypuszczenie, że jest hhybrydą. Następnie stara się usnuć dla siebie samej złudę, iże jest jeszcze czymś więcej. Bo jest, prawda? Ma serce, uczucia i coś podobnego do godności. To czyni ją prawdziwą istotą żywą, a skoro wlicza się w poczet tych, zasługuje na minimum szacunku, szansę bądź – najlepiej – kilkaset szans, prawda? Tak? No nie?


Wiek:
„Nie myśl o tym” – odzywa się w niej zawsze wewnętrzny głos, trochę inny od tych, co wprowadzając cały ten wielki chaos w jej głowie. Pytają o imię? Nie myśl o tym. Pytają o przeszłość? Nie myśl o tym. Pytają o wiek? Nie myśl o tym. Wiek liczy na wiele sposobów. Wie, ile razy się narodziła, którą rocznicę świętowała ile razy, wie, jak żyzne plony doświadczeń zebrała. Pięć lat. Osiem lat. Miliony lat? Z tego jednak wyciąga za dużo wniosków na jedną, konkretną odpowiedź. Ma więc i najgorszy, bo najbardziej zakłamany sposób, na ustalenie. Wiek jej cielska wskazuje ósemkę. Nie jest to mało, wystarczy, by czasem poczuć się staro dzięki bólowi w kościach i regularnej starczej melancholii. A że ona czuje się życiem wypełniona po brzegi i że nie zawsze widziała je od tej podświetlanej słońcem strony, wyjątkowo często narzeka w myślach na tę jesień życia, na to znajdywanie się o krok od zimy, na tę – jej skromnym zdaniem – bliskość najlepszej ukoicielki ziemskich istnień, mrocznej pani. Odzywa się od czasu do czasu, nie za często, do niej, pyta: „Gdzie jesteś?”, „Kiedy planujesz się zjawić?”. Nie ma jednak odpowiedzi, w zamian pozostaje wieczna niepewność. Może w dalekiej przyszłości, a nuż za dzień czy dwa. Może przyjdzie jej samej wyjść Jej naprzeciw.

Orientacja:
No cóż, kiedyś różnorakie amory miały więcej miejsca w sercu, niż zostało dla nich obecnie. Jak przystało każdej damie, w młodości na własną łapę szkoliła się w dostrzeganiu rozlicznych dobrych cech obserwowanych młodzianów. Druga część jej drogiej osoby spozierała nieczęsto, chociaż nie przeczy nikt, że się zdarzało, na panie, panów zresztą też, raz na jakiś czas z szybszym biciem serca. Rzeczy jednak wpadły w wir zdarzeń. Pierwsza połowa pierw obserwowała okrucieństwo miłości na osobach ze swego otoczenia, a jak gdyby nie dość było wniosków po przeanalizowaniu sytuacji bliskich, mimochodem sparzyła się parokrotnie sama – i dość na wieki wieków! Cóż też dziwnego, że przy wszystkich narastających problemach pukawka w piersi nabrała charakteru kamienia, kurcząc się przy tym wyeliminowała większość miejsca na żywioły tak mocnych uczuć. Niewiele dziś się go znajdzie, natomiast w tej szczelinie zdolnej dalej do odczuwania, zmieści się dowolnej płci istota, byle umiała wkupić w łaski odpowiednimi zachowaniami. Można powiedzieć, że desperacja, z niewielką jeno pomocą pecha, doprowadziła ją do biseksualności.

Atrybut:
O sobie wie rzeczy kilka. Słabości ogarniają ją notorycznie, nie ma nad czym się zastanawiać, nie ma w niej zbyt wiele mocy. Na zręczność to już nie te lata dźwiga na karku, a i różne przypadłości zdrowotne wyniesione z różnych etapów życia nie sprzyjają rozwojowi takiej umiejętności. Wytrzymałość – załamująca zarówno, kiedy mniema się o uporze psychicznym (nie wykazała nigdy innego zapału, aniżeli słomiany), jak i wytrzymałości fizyczne (tu można jej zwrócić ten honor, że niedobór niektórych substancji robi swoje, no cóż, za to pierwszemu nie sposób znaleźć usprawiedliwienie). Charyzmę mogłaby mieć, Bóg raczy wiedzieć, gdyż milcząc bądź biorąc nogi za pas na czyjś widok, bądź jeszcze dukając coś z przymusu a ostrożnie, nie może ani potwierdzić, ani zaprzeczyć – zostawić znak zapytania proszę. Szybka jak szybka, zmuszona do ucieczki wyrabia jakieś przyzwoite tempo, przynajmniej dopóty, dopóki nie zahaczy o coś łapką i nie runie na łeb, na szyję. Sprytna nigdy nie chciała być, nawet za bardzo nie myślała, że by mogła, nie zastanawiała się, co prawda zarazem, czy jest… ale raczej nie.
Jedyne, czego może się z nadzieją trzymać, to wiedza. Odrobinę jej ma – nadstawiała uszu, widziała, czuła, przeżyła, przeczytała, znalazła, dotknęła. Na tym bazuje.

Wygląd:
Gdzieś są oczy. Gdzieś. Ciemne z, powiedzmy, mimo że skłamiemy, natury ślepia, przyciemnione w dodatku wypełniającymi je uczuciami, które wahają się od kompletnej pustki do smutku w najlepszym wypadku, nie dość, iż potrzeba naprawdę wyjątkowych okoliczności, by spojrzały na ciebie tak, jak patrzy się na przyjaciela czy chociaż jak na niegroźnego nieznajomego, toną w czerni łaty, która rozlewa się wokół nich, a także szerzej na pyszczku, tworząc coś na kształt maski. Od ciemnych obwódek przy samych oczach łata staje się coraz jaśniejsza, mijając barwę szarą, wreszcie przechodzi w kolor spowijający większość jej ciała – kremowy. Na mniejszość składa się wspominana łata, tak wyraźnie odcinająca się, w stu procentach niedopasowana, wczepiona, doczepiona jakoby bezmyślnie, nierozważnie wręcz w paletę barw sierści, na siłę, oraz lewe ucho, również pomalowane przez nieznanego stwórcę czarną farbą, oraz sierść na ogonie, której generalnie jest niewiele, acz jeśli już jest: zbita w nieładne kępki (na końcu nawet w pędzelek), a owe są czarne, oraz te partie jej ciała, gdzie zamiast któregokolwiek odcienia kłaków, mamy marną szarość wyglądającej na świat skóry, zdawałoby się, że przejrzystej, aż prześwitują przez nią żyły, a już z pewnością nie kryjącej żeber. Pociętej, podrapanej, tu i ówdzie krwawiącej, tam i siam pozdzieranej. Placki łysiny, dającej niemiłe wyobrażenie o tym, co mogłoby się odkryć, gdyby wadera była kompletnie łysa. W rzeczywistości sprawy nie mają się aż tak źle i stan skóry jest powyżej przedziału „najgorszy”, poniżej „najlepszy”, trochę oddalony od „dobry”, ino jej boki, które są głównie tłem dla łysin, narażają się w ciągu egzystencji najbardziej, chłostane gałęziami, kąsane mrozem, stają w obliczu wielu wyzwań codzienności, jeno ta przejrzystość trochę straszy. Cóż jednak ma być, gdy składa się z tak nieobiecującej puli genów?
Obok boków ucierpiał pod naciskiem otoczenia bardzo ogon. Szkodził mu też dodatkowy czynnik. Ona sama. Tak gorliwie obrywająca sierść, tak nerwowo wgryzająca się w okrywające go ciało, kiedy dopadał ją w samotności pesymizm. Wygląda dziś jak wygląda; sierść jest na nim rzadkim widokiem, niewiele nosi co prawda ran, ale oznaczony siateczką blizn, smętny widok. Smętne są i oczy, niestety, uwierz przechodniu, niestety zwierciadła duszy, w których odnajdziesz prawie zawsze strach albo nienawiść, prawie nigdy coś bardziej optymistycznego niż niepewne zainteresowanie, dopełniane przez świadomość, iż mimo swojego obecnego spokoju, możesz równie dobrze okazać się tak potworem, jak aniołem. Jakiej barwy są te plamy? Ciemne, tak, to wiadomo, co prócz tego? Zdają się czarne lub ciemnobrązowe brązem, jaki niełatwo odróżnić od tego najmniejszego z kolorów. Podświetlone słońcem, do tego umiarkowanie weselsza niźli zazwyczaj, zdadzą się zielone. Ujrzy się też wtedy, że jedno z nich wydaje się martwe, nieruchome, oplecione żyłkami. W pewnym oddaleniu od oczu, poza zasięgiem czerni, znajduje się nos – ostoja zmysłu węchu ubrana podobnie jako kora mahoniowego drzewa. Nad objętym dotychczas przez opis polem osadzone jest dwoje uszu, jego ustawione idealnie, na sztorc, drugie wpół klapnięte. Oba skrywa gęstwina. Fale długiej sierści idą przez boki głowy, przyozdabiając je frędzlami. Z głowy spływa grzywka, nie dosięgając oczu, reszta włosów zlewa się na kark, układając jako tako w kosmyki, z grubsza nie w kołtun przynajmniej.
W ciele jej jeszcze wyróżnia się kręgosłup, wyrywając jak gdyby na zewnątrz, bowiem nie kryje go tłuszcz ni długie futro. On i łapy, ponieważ trzy z nich zdają się załamywać pod kilogramami samicy, skrzywiły się pałąkowato, zasie czwarta kompletnie na nic, gdyż złamana parokrotnie nie zrosła się nigdy dobrze, potem bywała uszkadzana różnie, aż na ratunek dla niej było za późno.

Charakter:

Czegokolwiek nie rzec, coś zawsze pozostanie prawdą: jest tykającą bombą zegarową. Wielokrotnego użytku – ilekroć nagromadzi się w niej zanadto powodów do eksplozji, ilekroć natrafi się nieszczęsna iskierka, będąca zarazem tą kroplą, która przelewa szalę goryczy… wybuch. Tak. W zbiornikach magazynuje trwogę, niepewność, zwątpienie, złość, co koniec końców prowadzi do tego, że mimo braku złych intencji dzieje się źle, mimo że jest przecież tylko lękliwą istotką. Wtedy całemu światu, gdzie bez wyjątku każdy i wszystko katem, ona staje się ciemiężycielem. Nie całkiem można tu wytknąć „twoja wina, twoja wina, twoja wielka wina”. Jej zachowania w tych momentach nie można zaliczyć w poczet celowych. Rzekniesz: cóż z tego, skoro obowiązkiem powszechnym jest się hamować? Tak, oczywiście. Któż jednak na dzień dzisiejszy potrafi kierować lawiną, gdy już ona runie, któż rządzi szarańczą – wyjątkowo trafne porównanie! – niszczącą plony? Kto zapanuje nad takim ogromem szkodliwych czynników? Niezwykłym trzeba by być dowódcą. A ona jest po prostu sobą, to niewiele. A już na pewno nie dość, aby zapanować nad huczącą chmarą we własnej głowie. Co więcej, kiedy chwilowa, w gruncie rzeczy niedługo trwająca fala furii ją odpuści, zaczyna zazwyczaj maleć w oczach, przepełniać się widoczną skruchą, a przede wszystkim uciekać przed konsekwencjami postępku, jeśli jakiś miał miejsce – bo w chwili, gdy przekracza się granice nakładane przez strach, o wiele łatwiej niż na co dzień skoczyć komuś go gardła, wydrapać oczy, kraść i na wszelkie możliwe sposoby paskudzić innym życie, tak ja ci paskudzą je jej. Słodkie, mściwe chwile. Szkoda, że efektem jest w sumie tylko zastrzyk mocnego strachu i coraz gorsze, nieco okraszone wyrzutami sumienia samopoczucie.
Nie tylko skłonność do wybuchania jest jej problemem – o, tak dobrze to nie ma. Prócz tego jest chaotyczna na wiele sposobów, na nieodpowiedzialności za siebie i cokolwiek innego zaczynając, na widocznej różnorakości, nieregularności zachowań kończąc. Jakkolwiek na co dzień postać kojarząca się z czernią, czasem, nieczęsto, aczkolwiek też nie sposób stwierdzić, iże nigdy, miewa odchyły ku pozornemu szczęściu. Uśmiecha się wówczas, śmieje, odżywa na okres dnia czy dwóch. Próbuje stosować się do zasady „carpe diem” z niesamowitą wprost gorliwością, płuca ma pełne powietrza, zaś serce - życia. Iskrzą się jej oczy w inny, przyjemniejszy sposób, niż kiedy ma się ku wybuchowi. Są to również dni wyciągania do świata pomocnej łapy. Ktoś nie znający jej uważnie a nuż nawet dokleiłby jej karteczkę z napisem „altruista”. Może. Fałszem byłoby to… chociaż… może raczej tymczasową prawdą, półprawdą… Chodzi bowiem o to, czym sprowokowane są takie odmiany. Składają się na to bombardujące jej sumienie samooskarżenia, narastające bóle kości, powiększający się smutek. Zatem dzieje się to dokładnie wtedy, kiedy desperacja jej jest tak wielka, iż sama zbiera się na odwagę, coby zamiast ze skały – rzucić się w wir towarzystwa, odegrać rolę przez dni kilka, ugłaskać świadomość, a potem zniknąć, przeleżeć gdzieś sam na sam z własnymi żywiołami umysłu kilka dni, liżąc niefizyczne rany i przeczekując jak najbardziej fizyczne bóle ciała, z którego ze wszystkich sił chciałaby się wyrwać, błagając skomleniem fatum o litość. Nie ma litości, wiecie?
Kim stara się być Abbey dla świata? Otóż nikim. Przekonuje sama siebie, że towarzysze niedoli nie są jej potrzebni, dokładnie na odwrót, w stu procentach zbędni, a zatem nie musi z nimi nawiązywać więzi, zaś nie wymagając od nich, ma prawo odmówić, jeśli od niej wymagają. Jak już było wspomniane, czasem nie potrafi się w tym przekonaniu utrzymać. Po prawdzie łaknie towarzystwa, pocieszenia, jednakże z obawy, iż narazi się ujawnieniem tego na wzgardę – cudzą czy własną, jeden pies – tai ideę głęboko. Kandyduje na stanowisko neutralnego, szarego obserwatora, który do krzywdzenia się nie przyłącza, jak i krzywdzie zapobiega.
Zarazem jest przekonana, że kto żyw na tym świecie, nie ma dla niej nic ponad pogardę, obserwuje ją, wyśmiewa… Podejrzeniom tym nie ma końca. Nienawidzi zatem spoczywającego na niej wzroku, ciało swe, nieładne, powiedzmy szczerze, chyba nie tylko w jej oczach, ukrywa wstydliwie, mocno zakompleksiona, pastwi się nad sobą bezlitośnie, obrywa kłębki futra, kąsa łapy. A i warto chyba rzec, że większość poglądów przypisywanych obcym, to lustrzane odbicie jej własnych. Niestety, ma tendencję do znajdywania dziury w całym i to tak skutecznie, by psuć sobie całe życie. Zaszło to tak daleko, że z tego dołu sama nie wylezie, pierw należałoby jej udowodnić, iż także może żyć – ona podobnych dowodów nie widzi.
Strachliwa jest co niemiara. Objawia się to dość widocznie zamieraniem w bezruchu, niezależnie, czym jest ten strach spowodowanych, natomiast dopiero długość utrzymywania stanu uwarunkowana czynnikami. Stojąc w obliczu śmierci wiele prawdopodobne, że stałaby, stała, stała… aż do jej nadejścia. Z tego powodu buduje sobie tarczę z kłamstw, sypanych garściami na różne tematy. Lepiej nie szukać prawdy, to jeden z najłatwiejszych sposobów na doigranie się. Rozumiecie, wtedy szaleństwo osiąga apogeum, zaś wadera traci kontrolę nad sobą. Sama owszem, u kogo innego szuka, wycenia, ile nałgał, ile nie – elementarne dla zapobiegliwej części jej osoby. Podejrzewać jej bardzo łatwo, wystarczy maluteńki ku temu powód. Obok wielu innych rozterek, wariactw, dziwactw, niepokojów, kompleksów… obok mieszanki doprawdy armii gryzących się ze sobą cech… tak, to ona. Ona, Abbey, dusząca w sobie inną osobę, usiłująca ją zmiażdżyć. Zgiń, zgiń, zgiń.

Historia:

SPRĘŻYNA
Powiedz mi na uszko, proszę, Sprężynko. W moje nowe, autentyczne, świeżo umyte ucho. Słów kilka na temat wilka. Słów kilka…
Życie. Życie było i się nie skończyło.
Stado. Było, a już nie ma. Czy to magia?
Rodzina. Zawsze obojętna, przecież i w gruncie rzeczy! Aż i tylko. Wychowywała, ale może jedynie utrzymywała dach nad głową w całości.
Towarzysze. Nietowarzyszący. Zamieniali słowa, nie wymieniali uczuć, nie plątali relacji. Więc nie zaplątali. Minęli.
Wychowawcy. Dawali w kark, zdarzało im się coś wytłumaczyć. Kiedyś czegoś nauczyli.
Dom. Zawsze był obcy, ale miał kątek zarezerwowany dla Sprężynek. Stoi wciąż i będzie stał, a właściwie trwał zagrzebany pod ziemią.
Szkoła. O ile faktycznie była szkołą. Jeśli coś faktycznie dała, gdy był taki opór przeciwko zapamiętaniu czegokolwiek. W szkole wychowywali wychowawcy, w szkole zamieniali słowa towarzysza, wokół szkoły kłębiło się stado. Szkoła to przeszłość.
Dzieciństwo. Ani zwykłe, ani niezwykłe. Trwało, trwało, trwało. Przewiało. Lecz nauczyło, pozwoliło wyciągnąć wnioski i pójść w swoją stronę. Bez tragedii i bez niczego jej przeciwnego. Zwyczajnie.
Pożegnanie. Trochę jak gdyby było, a troszkę jakby go nie było. Bez ‘papa’, jednak z patrzeniem w oczy i niemal telepatycznymi obietnicami. Które nie palą i nie zaprzątają głowy, w końcu nikt z nich niczego nie wywnioskuje. Coś klapnęło niczym okładka uderzająca o zapisane stronice książki.
Łeb. Ten, co nie drgnął i się nie odwrócił.
Ogon. Który kiwnął się wesoło w rytm nieznanej melodii.
Oczy. Zielone. Jak zawsze szukały dali.
Serce. Nie chętne, by wrócić.
Nauki. Zostały wyrzucone po tych latach, kiedy trzeba je było pamiętać.
Sierść. Odrośnie wszędzie tam, gdzie jej ubywało.
Łapa. Prawa. Kiedyś nie będzie taka wrażliwa. Już nikt więcej nieuważnie jej nie złamie.
Żołądek. Teraz już zawsze samemu będzie trzeba go zapełnić.
Och, przeszłości piękna.

Urodził się w dzień piękny, który jego samotną, niespokojną matkę muskał ciepłymi promieniami słońca. Zapadnięte miała boki, a łapy mocne i umięśnione, choć zmęczone, jak zresztą ona sama była zmęczona. Po oczach, po chodzie, w każdej cząstce jej osoby można było poznać hardego tułacza, pozostała niezłomna nawet po gwałcie. I z tym przeżyciem na koncie parła w kierunku wytyczonym przed laty, aż do momentu, gdy zatrzymała ją konieczność wydania na świat potomka tu i teraz. Jej dziecka. Czuła się za nie odpowiedzialna. Czuła do niego miłość, wszak pochodziło z jej łona, a za uczynki ojca nie mogło być oceniane. Ona akurat za dobrze wiedziała, ile to z sobą niesie; córka pogardzanego wędrowca wiedziała, jakie życie wiódł jej ojciec, znała swoje własne i przewidywała perspektywy, na które jej dziecko może liczyć.
Sprawiało to jednak tylko to, że tym czulej oczyszczała ciepłym językiem ciałko powstałe z jej ciała, mruczała słowa zachęty, podejmowała decyzje, które podjąć powinna matka odnośnie przyszłości swego maleństwa, wreszcie wbrew przeciwnościom uśmiechała się w duchu na myśl o wkroczeniu w nowy etap.
Podzielimy się marzeniami. Starczy ich dla ciebie, dla mnie, tak jak niegdyś wystarczyło dla mnie i dla Niego. Wyżyjemy nimi.
Wyżyli. Droga ich zdawała się nie mieć celu, wiodła to w przód, to w tył i nie było widać jej końca. Lecz nadzieja nie opuszczała ich duszy – ta sama, ta nieśmiertelna, dziedziczona od kilku pokoleń.
Gdybyś spytał, kim była owa samica, być może dostrzegłbyś, że nie należała do grona skrytych. Nie uciekała przed niczym, przeszłość pozwalała jej nie tylko na noszenie głowy wysoko, uważała się za zwycięzcę.
Kim była? Przedstawiała się jako Iskra. I była córką swego ojca. Jej ród nie miał żadnej praktycznie historii i po śmierci rodziciela taka sama jak w jej żyłach krew długo nie płynęła w niczyich.
Kim był jej ojciec? Niedaleko mijając się z prawdą, można by opisać go jednym zdaniem: był starszą wersją jej. Te same łaciate kudły pokrywały ich grzbiety, ślepia iskrzyły im się podobnie, gdy oglądali cuda rzeczywiste lub nierzeczywiste, podobne snuli myśli oraz splatali zdania. On uczył ją żyć, ona dawała mu do życia powód – tak oto się uzupełniali, na tym polegała ich symbioza.
O matce Iskry ciężko mówić, gdyż ciężko nawet określić, czy znała ją, czy nie. Nie spojrzawszy jej nigdy prosto w oczy, wyryła w pamięci historię jej romansu z ojcem, poniekąd to z nimi przeżyła: zdolna godzinami opowiadać o każdej sekundzie jego trwania, ze szczegółami, z emocjami. O opisie matki już nie wspominając.
Od matki Iskra była inna – jak gdyby w ogóle matka była obcą wilczycą. Matka…
Czarna niczym noc na biegunie, lecz z gwiazdami w miejsce oczu. „A te gwiazdy nie mniej piękne niż zorza polarna” – zwykł dodawać do opisu ojciec. Iskra miewała wrażenie, iż egzaminuje ją, ocenia jej pamięć niczym nauczyciel swego ucznia.
Jednak ojciec nie opowiadał o żadnym dziadku, ledwie raz (lecz zapamiętała to dobrze!) zająknął się o babce ze swojej strony. Tłumaczył, że tak naprawdę korzenie nie są ważne i nie wspominałby o Skylli (takie imię dostała matka po starszej siostrze), gdyby nie jej charakter, którym zasłużyła sobie, by być na ustach.
„Możemy równie dobrze pochodzić od bohaterów, jak złoczyńców. I tak będziemy sobą, no nie?”
Oczywiście. Tym się kierowali. Kierowali dokąd? Nie wiedzieli dokładnie. Czy szli na oślep? Również nie. Jego najostrzejszy zmysł – który Iskra odziedziczyła po nim tylko trochę mniej ostry, po czym pracowała nad nim cale dzieciństwo, byle zdobywać ojcowskie pochwały – czyli wyobraźnia, prowadził ich przez góry, przez lasy, pod prąd rzeki, wbrew kierunkowi wiatru.
To długa historia. Kiedy rodzice Iskry, dziadkowie Sprężyny, zetknęli się, zaiskrzyło. To długa historia. Po tej długiej historii, gdy przyszło mu uciekać, Diego (tak, oto ojciec, dziadek) otrzymał od Skylli marzenie, garść wskazówek, wizję świata, który trzeba tylko odnaleźć. Właśnie tam prowadziła jego droga. On, w przeciwieństwie do swej córki, uciekał. Przed niechęcią swych potencjalnych teściów, przed zakazem wspólnego życia z ukochaną. Zabrał ze sobą ich wspólne dziecko, bo i ono nie spotkało się z akceptacją, zwłaszcza, że spłodzili je poniekąd nielegalnie. Iskra zatem zmierzała z nim do nowego świata odkąd była maleńka. Potem trzymała się wskazanego przez matkę szlaku, będąc sama, uzbrojona oprócz wspomnień i mnóstwo rad, jakie ojciec zbierał dla niej od samego początku. Jego silna córka.
Przekazała pałeczkę dalej swej krwi. Przygotowała go przedtem, a jakże. Zaszczepiła w nim beznadziejny optymizm, odmalowała świat w o wiele jaśniejszych barwach, niż jest on w rzeczywistości. Niewiele powiedziała o rzeczywistości, uznając ją za doprawdy niewartą uwagi – zrezygnowała z lekcji polowań, które zresztą nie szły jej po mistrzowsku, jak parokrotnie uczuły ich żołądki, jak potem raz po raz miał się przekonywać Sprężyna, którego dziecięce ciałko nie rozwinęło się prawidłowo z tej i paru innych przyczyn. Niczym jednakże było to wszystko wobec tego, co matka ominęła, a czego nauczyły go potem osobiste doświadczenia. Czas sprawia jedną istotną rzecz… z czasem się umiera. Jak pewnego dnia uczyniła to matka.
To wcale nie był długi sen.
Ona wcale nie odpoczywała.
Gdyby odpoczywała, nie pozwoliłaby się rozszarpywać krukom.
Zareagowałaby, gdy ciągnął ją za łapę raz po raz… aż rozdarł skórę i oderwał ochłap mięsa. A za nim kilkanaście, dopóki jej bok i przednia kończyna nie zostały bestialsko obdarte szczenięcymi ząbkami.
Nie mógł jej obudzić. Niczym. Włącznie z kłami wpitymi w akcie desperacji jej gardło, rozszarpanym uchem.
Pozostało mu tylko skulić się wśród kłaczków sierści, strzępków ścięgien, spać, marzyć, wyobrażać sobie. Płakać wszak nie umiał, również lekcję tęsknoty i żalu ominęli. Odpoczywał więc u jej boku jak zawsze. Tak znalazła go jego przyszłość, tak zastał go Samuel - z przyklejonym do pyska uśmiechem, jaskółką stanu nirwany, czego w przeszłości czy przyszłości nic nie dało rady zerwać mu pyska. Długo pobierał Samuel naukę okazywania radości i niemało batów zebrał, ilekroć pozbywał się radości z facjaty.
Doszło więc koniec końców i do tego, że nawet bliskie spotkanie ze śmiercią i jeszcze bliższe ze smutkiem nie mogło odbić się wyrazem zawahania, co miało tę dobrą stronę, że gdy obudzony trąceniem łapy Sprężyna ("o, ty nadal żyjesz!") wpatrywał się w niego, nie wiedzieć czemu, też zaczął się uśmiechać, też zaczął wznosić się kilka centymetrów nad ziemią, gdzie smutki nie dosięgały umysłów, skąd spoglądało się na dół, stający się niespodziewanie inny. Co tu dużo gadać? Obaj byli wypaczeni, wybrakowani, zatem łatwo przychodziło im nawiązać nić porozumienia, na ich poziomie i przy młodym wieku stawało się to zgoła kwestią sekund. Szybko też przyszła pora zmian w dotychczasowym życiu Sprężyny – Samuel powiódł go do swoich.
- To nasi – zapowiedział, a Sprężyna chciał uwierzyć. I uwierzył, wskutek czego krótko płakał nad matką, jeszcze krócej zagrzewając miejsce przy jej zimnym cielsku, by zamiast tego iść na spotkanie przyszłości. Przyszłością był Marten na trzech łapach, jednooki Jas, milczący Jakub o wystających żebrach i Izaak, który na tle towarzystwa najlepiej trzymał się kupy, przy czym i jego wiek sprawiał, że byli mu mimochodem posłuszni, jak grupa podrostków czasem bywa jedynemu dorosłemu w towarzystwie. Gdyby zresztą ośmielili się spróbować, ich ciała jeszcze długo potem nosiłyby tego pamiątkę. Lecz nic to nie szkodziło, bowiem Izaak był ich zbawcom i bohaterem, wkrótce też Sprężyna spostrzegł, że w przeciwieństwie do matki, ten uczy słowem, ugryzieniem, rozkazem, bólem, ryje na różne sposoby każdą lekcję, z grubsza podobną do matczynej, choć uzupełnia niektóre luki, które ta pozostawiła niebacznie. Śmierci bać się nie należy, cierpienie jest normalną koleją życia, mówcie mi „wuju” – różne rzeczy padały z pyska wilczura. Choć nie, wyjątkowo nietrafnie byłoby zamknąć to określeniem, iże padało – każde słowo od razu było spijane z warg.
- Dlaczego jesteśmy z tobą, wuju? – zagaił kiedyś grzecznie Marten. Wówczas Izaak ukazał im ukontentowane oblicze, oni zaś odruchowo cieszyli się razem z nim, podobnie jak przy wielu innych okazjach, byle tylko jego oblicze nie ukazało im złego humoru, wobec którego należało zgoła kryć się po krzakach i czekać na przeminięcie szału.
Szał ten uderzał po wszystkich, od Izaaka zaczynając, na każdym z młodziaków skończywszy. Nie bez powodu Marten nie miał łapy, Jas oka, natomiast gardło Jakuba nosiło ślady kłów. nie same również popękały liczne kości Sprężyny, zrastając się po każdym złamaniu coraz gorzej i gorzej. Jednak wuj Izaak ich naprawdę kochał i był ich jedynym wybawieniem od śmierci w samotności, zatem nie mieli do niego żalu, nawet Jakub potrafił obdarzać wuja szerokim uśmiechem. Z łatwością wpoił sztukę wybaczania w ich chłonne umysły. Och tak, wielu istotnych rzeczy ich nauczył.
- Ja potrzebuję was i kocham was, moi mili, a wy beze mnie nie dacie sobie rady. Czy to nie jasne? – Zapatrzony w Izaaka Sprężyna skinął głową, kiwał, kiwał, kiwał, w karku mu strzykało i pobolewało, jako że wczoraj zebrał baty, lecz wierzył i ufał. Jak Izaak to robił, nie wiedzieli i nie szczególnie się tym interesowali, ale wierzyli ślepo, a znaczyło to dla nich tyle, że musiał być godny zaufania. Było dobrze, jak było, nigdzie nie znaleźliby lepszego los.
Czasem męczył ich głód – nigdy zwątpienie. Czasem widzieli kogoś w oddali i wtedy pośpiesznie skręcali jak najdalej od wszelkich miejsc zamieszkanych przez istoty im podobne (nazywane przez Izaaka „wilkami”, cokolwiek to nie znaczyło) – acz nie wątpili. Słońce wschodziło co dnia, a Izaak był dobry. Dobry jak nikt, stanowił wszystko. Byli stadem i rodziną. Przynosili mu jedzenie, on pozwalał im pozostawać u swojego boku, co było zbawieniem, bowiem – jak mówił – na świecie nie było nic prócz tego, co on im pokazywał, reszta to pustka i śmierć. Rzucał trudne pojęcia; nie mogąc ich pojąć, nie kłopotali się nimi. Utopię osiągnęli, to najważniejsze. Utopia najpewniej nie znałaby kresu aż do dnia śmierci Izaaka, co mogłoby trochę potrwać, jeśli uwzględnić, że nie był on w wieku szczególnie podeszłym, jednak Sprężyna podpadł w sposób, na który lanie nie było wystarczającą karą. Wspomniał o matce. Nie mówiono mu nigdy, że to źle, aczkolwiek musiał się przekonać za pośrednictwem autopsji. Upewnił się, gdy łapa wuja przycisnęła go do ziemi, gniotąc niemiłosiernie gardło, wreszcie odbierając przytomność. Tak oto oddzielono go od familii, obudził się już sam, w pamięci mając liczne nauki, z których próbował zrobić użytek wielokrotnie potem, przed nosem mając jeszcze jedną przyszłość, kolejną perspektywę nowego życia, jakie przyszło mu raz jeszcze rozpoczynać.
Och, iluż już on żyć próbował, w ilu zasmakował, wszystkie kończyły się wielkim fiaskiem, więc trzeba było zaczynać od nowa. I tak w kółko, w kółko.

Ranga:
Obie postaci dorobiły się w życiu rangi „dorosły”, natomiast żadnej więcej dotąd; teraz przyjdzie ubiegać się o hybrydę, o ile można to określić rangą, a nie stanem. I chyba na tym będzie koniec ewentualnej kariery, więcej żądać nie można, mam rację?

Ekwipunek:
Większość rzeczy gubi – jakkolwiek się nie postara, coby nie zgubić. Nie zostaje później wiele, aczkolwiek można co najwyżej zapłakać. A łzy też się kiedyś skończą, powinna uważać, by nie nastąpił to za szybko, czyż nie? Bez łez bowiem… jeśli pozostanie bez łez, nie ma co kryć, chyba będzie już kompletnie opustoszała wewnętrznie oraz biedna.

  • 494k + 30k,
  • jajko,
  • gitara,


Coś więcej:
Kto ciekaw, ma możliwość wywiedzenia się czegoś o niej. Fetysze, zboczenia, dziwactwa, pragnienia, dążenia, strachy – w większość żywych stworzeń są takie kwestie wpisane. Ta samica nie będzie żadnego rodzaju wyjątkiem:

  • w hybrydzie nastąpiła synteza dwóch elementów z obu osobowości: z Abbey wzięta została szaleńcza miłość do polowań, ze szczególnym naciskiem na moment, gdy wreszcie można uśmiercić ofiarę, zaś po Sprężynie na naszą kreaturę przeszedł strach przed ptakami; po złączeniu tego, wychodzi na to, że osobnik ma niekontrolowaną potrzebę rzucania się na wszelkie ptactwo i wątpliwie jest, by mógł uspokoić się, zanim latające paskudztwo uśmierci,

  • jak było wspomniane w pierwszym punkcie – wybierając złoty środek, idąc na kompromis, jeśli ktoś woli, wilczyca przystroiła się w imię „Katarzyna”, którego wcześniejszym posiadaczem była przyjaciółka Abbey, trochę skrzywdzona przez los, a marudząca o wiele bardziej, niż wypada wobec jej krzywd,

  • po chwili zapomnienia z Karmelem Abbey doczekała się potomstwa – dziecięcia płci żeńskiej imieniem Nidalee; zająć się nim nie potrafiła, czy to przez depresję poporodową, czy przez nienawiść tak do dziecka, jak do ojca, najistotniejsze niemniej jest to, iż mimo zniknięcia dziecka w niewyjaśnionych, a przede wszystkimi nieznanych samej waderze okolicznościach, zwykła ona mówić, że istnieje ono i gdzieś tam się pałęta, w jej legowisku choćby, ponadto zaświadczać o swojej wielkiej miłości do potomkini ; prócz tego usłyszy się od niej wersje, że nie ma dziecka, że go nienawidzi, że je zabiła; najrzadszym dodatkiem do tej opowieści jest stwierdzenie, iże dzieciak jest wspólny z przyjacielem Abbey, Taharakim,

  • hybryda hybrydą, a co z płcią? Jeśli chodzi o Katarzynę-Sprężynę-Abbey, to wcale a wcale nie zdarza się jej o tym myśleć, toteż zapytana o to miałaby naprawdę twardy orzech do zgryzienia, za to userka zdradzi w sekrecie, że anatomicznie hybryda jest samicą, stąd też czasowniki i tym podobne występować będą z perspektywy kobiety (jak to dotąd pewnie zauważyliście), raz na ruski rok może pojawi się określenie wskazujące na bezpłciowość; „psychicznie” jest postać po prostu TYM,

  • w jednym z losowań Abbey uzyskała kły jadowe. Na ten moment został jej jeden, drugi nie dość, że nie taki niesamowity, ot, zwyczajny kieł, dodatkowo ułamany. Warto jeszcze nadmienić o przodozgryzie, bowiem przez niego cały z zębów wystaje spod warg, przez co widać, gdy jad kapie z kła, co miewa miejsce,

  • nie nosi Katarzyna głowy prosto. Nigdy. Nic głębokiego, ma to zwyczajnie uniemożliwione skrzywieniem kręgosłupa. Nie widzi na jedno oko, nie słyszy na jedno ucho, nie ma najmniejszej kontroli nad ziewaniem i drżeniem, nierzadko traci ją również nad ślinieniem się.

  • waderę prawie nieustannie gnębi głód. Również niedługo po posiłku. Ma niewyobrażalnie szybką przemianę materii, pozostaje więc wyjątkowo koścista pomimo apetytu. Gorszą stroną takiego stanu rzeczy są omdlenia z głodu, przyśpieszone znacząco w porównaniu do normalnego osobnika przez chmarę powyższych czynników,