Bezalcour

Bezalcour
Dorosły

Bezalcour


Male Liczba postów : 44

     
imię
VOLTAIRE BEZALCOUR

rasa
WILK

wiek
PRZESZŁO JUŻ OSIEM LAT ZMAGAŃ NA TYM PADOLE ŁEZ

orientacja
BISEKSUALNY

ranga
DOROSŁY

historia
Choć w gruncie rzeczy osiem lat nie wydaje się być ogromną liczbą, z pewnością też nie przygina jeszcze swym ciężarem grzbietu wilczura i być może przy korzystnych wiatrach czeka go jeszcze drugie tyle - chciałoby się wręcz rzec: "przeżył już swoje, przeżył już wystarczająco". Nosi on bowiem na swoich barkach niemały bagaż doświadczeń, przeżyć wszelkiej maści. Już jako mały, uroczy berbeć Voltaire przejawiał niezdolność usiedzenia w miejscu, potrzebę ruchu i interakcji z otoczeniem. Energiczny i zawzięty, pełen zapału, a w dodatku - wystarczyło, by wpadł choćby na trop możliwości ubarwienia swojego życia, działało to nań niczym magnez i nie miało dlań znaczenia, czy owe możliwości, do których dąży, wiążą się z ryzykiem czy nie. Chciał bowiem żyć, przeżywać, czuć, czerpać i pochłaniać wszelkie bodźce całymi garściami, oddychać pełną piersią, doświadczyć wszystkiego.
Poczynając od początku: urodzony na północy, wychowywany był przez samotną matkę - ojca nigdy nie poznał - w krainie zaiste nieprzyjaznej pod wieloma względami. Krótko mówiąc: wilgoć, błoto, bagna, dzika puszcza pełna najróżniejszych stworzeń, częste i gęste ulewy przez niemal cały rok, rzadko kiedy spomiędzy ciężkich chmur wyglądało słońce. A w tym chłodnym, ponurym miejscu - on: mały, drobny chuderlak, ślizgający się na wilgotnej ziemi, tarzający się w błocie ku utrapieniu matki, zaglądający we wszelką szparę, w jaką tylko był w stanie się wcisnąć. I tak w ciągu pierwszego roku swojego życia przeżył spotkanie trzeciego stopnia z rozsierdzoną niedźwiedzicą, trzykrotnie został mocno poturbowany przez lisy, raz omal się nie utopił, innym razem zaś o mały włos nie połamał sobie karku, kiedy wysilał swoje wątłe ciało w zawziętych próbach wspięcia się na - zdawało mu się - najwyższe drzewo w puszczy. A to wszystko robił sam, bo rówieśnicy, delikatnie mówiąc, nie przepadali za wyszczekanym, pozbawionym choćby grama pokory i w dodatku wiecznie potarganym szczeniakiem.
Po burzliwym czasie dzieciństwa nadszedł czas jeszcze większego sztormu: oto bowiem jego hormony zaczęły szaleć, a jego serce rozsadzało pragnienie zdobywania świata. Będąc więc głupim, naiwnym młokosem, zarzucił na grzbiet niewielki ekwipunek i pożegnał się ze swoją matką - rzecz jasna, nie obyło się bez ostrej wymiany krzyków, mocnych słów i w końcu nie obyło się też bez łez matki, acz ostatecznie nic nie mogło go odwieść od narodzonego w pustym łebku zamysłu. Wyruszył więc w świat, nieświadom, że przyjdzie mu żałować przez resztę życia, że nie pożegnał swej matki czulej - okazać się miało bowiem, że był to ostatni raz, kiedy ją widział.
Półtorej roku wędrował bez celu, włóczył się, czerpał z życia na tyle, na ile mógł. Był młody, naiwny, głupiutki. Wmieszał się niejednokrotnie w jakieś podejrzane interesy; czasem mu się powodziło, niejednokrotnie też zdarzało mu się chodzić z pustym żołądkiem, słaniając się na nogach. Raz nieomal już opuścił ten świat z wycieńczenia, odwodnienia i głodu - szczęście jednak posłało mu wybawicielkę w postaci starszej o rok od niego wilczycy, która - tak się składało - była damą wysoko postawioną. Sama co prawda nie tknęła go nawet opuszką łapy, zaleciła jednak swojej eskorcie w postaci dwóch dryblasów, by go zanieśli na tereny tamtejszej watahy. Uzdrowiono go, przeżył, na szczęście. Odzyskał zdrowie - stracił jednak głowę: miłość, oczywiście, młodzieńcza miłość odebrała mu rozum. Nie chciał już wędrować, odtąd chciał pozostać u boku swej wybawicielki, której imię brzmiało: Chaerin. Z początku wybranka jego serca nie zwracała nań uwagi, wręcz go unikała, potem jednak najwyraźniej uznała, że nie zaszkodzi zabawić się kosztem biedaka. Zwodziła go przez całe pół roku, flirtując i mamiąc swym urokiem. W końcu jednak nadszedł czas, gdy sama odnalazła swojego księcia - i nie był nim niestety Voltaire.
Biedny młokos wpadł w zupełną rozpacz, kiedy jego ukochana Chaerin niespodziewanie przestała się nim interesować. Złamane serce tym mocniej cierpiało, gdy przyszło mu poznać rywala: wybranek Chaerin był niemal dwukrotnie większy od drobnego Bezalcoura, z pewnością pięciokrotnie silniejszy, pod wszelkim względem zdawał się go przewyższać. Naiwny Voltaire pragnął walczyć o ukochaną do końca - finalnie jednak jego nieustępliwe zabieganie o Chaerin doprowadziło do tego, że jego rywal nieomal nie rozerwał go na strzępy, a gdy i to go nie przegoniło, został spoliczkowany słowami: "nie jesteś jednym z nas, byłeś tu jedynie gościem, a teraz, niewdzięczniku, nadszedł czas, byś odszedł".
Mając niecałe cztery lata i złamane serce, Voltaire podjął próbę samobójczą - i utopiłby się, romantyk, gdyby nie dobra dusza w postaci staruszka, którego łeb niemal w całości pokryty był siwizną. Wyłowił biedaka z jeziora, wyrywając z objęć śmierci w ostatniej sekundzie - w wyrazie wdzięczności Bezalcour omal nie odgryzł mu łapy. Jedynym powodem, dla którego ostatecznie tego nie zrobił, było osłabienie spowodowane targnięciem się na własne życie, ot, niewdzięcznik.
Staruszek pomógł mu dojść do siebie, doprowadził go do porządku, a nawet pomógł utemperować odrobinę charakter wilczyska, przekazał mu też trochę nauk i pobudził w Bezalcourze także potrzebę myślenia. Dotąd bowiem myśleniem mało się zajmował, jeśli już - było to myślenie iście proste, możnaby rzecz: prostackie wręcz. Dopiero teraz odkrył jednak, do czego tak naprawdę zdolny jest jego umysł: a wprawdzie rozum jego był powoli dojrzewającym diamentem, który odtąd zaczął szlifować.
Po całym roku spokojnego życia u boku staruszka, w Voltairze znów odezwało się pragnienie przygód. Wyruszył więc w dalszą wędrówkę - tym razem jednak znacznie już mądrzejszy, pokorniejszy i co najważniejszy - świadom, że poza sercem, ma także rozum, którego nierzadko korzystniej jest słuchać.
Zabawa znów zawrzała: ponownie włóczył się bez celu, rozbijał w różnych częściach świata, mieszał się w awantury, rozpoczynał bójki, by potem lizać swoje rany w odosobnionym miejscu, wyznawał miłość więcej niż miliony razy - choć nigdy szczerze, zdradzał i był zdradzanym, pił czasem na potęgę, by następnie odczuwać palący wstyd za swoje grzeszne prowadzenie się, wdawał się w dysputy, zażywał podejrzane substancje, niekiedy ścigał innych, a częściej sam był ścigany.
Dzień za dniem, tydzień po tygodniu, mijały miesiące i tak upłynęło mu kolejne półtorej roku życia: spędził je, rozbijając się w najbrudniejszych kątach świata w poszukiwaniu tych najpiękniejszych. W końcu, odrobinę już zawiedziony padołem, na jakim przyszło mu żyć, zdecydował się powrócić w swoje rodzinne strony; i jak zamyślił, tak też zrobił. Całą niemal wędrówkę spędził, zastanawiając się, jak powita dawno niewidzianą rodzicielkę - by na miejscu dowiedzieć się, że umarła niedługo po jego odejściu na ciężką chorobę. Nie był to pierwszy raz, kiedy jego policzki poznaczyły się wilgotnymi strumieniami; nigdy jednak wcześniej jego łzy nie były tak pełne żalu i autentycznej skruchy. Charakterystyczna mu jednak żywotność i energiczność nie pozwoliła mu rozpaczać długo. Pożegnał swą rodzicielkę po raz ostatni, zanosząc na miejsce jej pochówku bukiet białych kwiatów, które zerwał na pobliskiej łące, potem zaś znów ruszył w podróż, bo choć kochał swoje ojczyste tereny, szczerze nienawidził panującej tam ponurej, pełnej nudy aury.
Ledwie zaś wychynął z tak dobrze znanej sobie z dzieciństwa puszczy, wpadł prosto między szeregi jakiegoś bojowego ugrupowania. Intruza prędko dostrzegł dowódca maszerujących wojowników, złapał go za kark, zanim ten zdążyłby chociaż mrugnąć, i wyniósł na bok, niczym szczeniaka.
- Jak ci na imię? - spytał dobrze zbudowany, znacznie od niego wyższy, samiec. Jak się później miało okazać, był mu równy wiekiem, choć początkowo oboje sądzili, iż jest on od Voltaira starszy, biorąc pod uwagę różnicę ich rozmiarów.
- Bezalcour - odpowiedział bez chwili zawahania, z bezczelną niemal, szelmowską manierą.
- Czego tu szukasz, chuderlaku? - padło kolejne pytanie, które, jak się okazało, miało wywrócić życie Voltaira o całe sto osiemdziesiąt stopni.
- Przygody, wrażeń, słodkiego smaku adrenaliny - oznajmił dość lekceważąco i niedbale, jego tęczówki zaś błysnęły niezdrowym blaskiem osoby uzależnionej od ryzyka. Jego rozmówca parsknął z pobłażliwością.
- Zawróć, młokosie. Idąc w tę stronę, znajdziesz tylko śmierć - powiedziawszy to, odwrócił się, by powrócić na czoło swego oddziału.
Voltaire nie zawrócił. Ba, nawet więcej - przyłączył się do tej dziwnej kompanii, nie mając pojęcia dokąd zmierzają, jaki jest ich cel i przeciw czemu zbierają siły. Nie miało to wprawdzie dla niego większego znaczenia, liczył się jedynie fakt, że coś znowu się w jego życiu działo - coś nowego, ekscytującego. Drobny Bezalcour wyglądał wśród wojowników wręcz komicznie; każdy z nich był bowiem przynajmniej o głowę od niego wyższy i co najmniej dwa razy szerszy. To go jednak w żaden sposób nie zniechęcało; był próżny i miał w tym czasie ogromnie rozbuchane ego; "mniejszy ciałem, większy duchem i umysłem" - myślał, przyglądając się swoim nowym kompanom. Prędko odnalazł się w nowym towarzystwie, większość bowiem była mu bardzo bliska charakterem - wszyscy niemal szli na pole bitwy z podekscytowaniem i radością w sercu, jakby miała czekać ich przygoda ich życia, jakby bitwa miała być najlepszą rzeczą w ich życiu. Muskularni wojownicy polubili również swojego drobniejszego kolegę, jego cięty dowcip i niezachwianą pewność siebie, toteż chyba po raz pierwszy raz nasz młody Bezalcour poczuł się prawdziwie częścią grupy. Z tego powodu oddał oddziałowi wojennemu swoje serce, już zaledwie po tygodniu wspólnej wędrówki przysięgając w uroczystych słowach lojalność i posłuszeństwo dowódcy. Z tą też istotną dla wszystkich i wybitną postacią przyszło mu zawiązać najbliższe relacje: Bezalcour i Garazael, bo tak miał na imię przywódca wojowników, prędko znaleźli wspólny język i podczas całej swej "służby" Bezalcour rzadko kiedy się z nim rozstawał. Tu i ówdzie dało się nawet słyszeć pogłoski, jakoby miało ich łączyć coś więcej niż przyjaźń i coś nieco innej natury niż bratnia miłość.
Chciałoby się teraz powiedzieć, że całe to zbiorowisko silnych, młodych, zapalonych wojowników służyło wilczemu społeczeństwu, gromiąc zło i ratując uciśnionych. Bezalcour, wspominając tę część swojej historii, często pozwala sobie na ubarwienie rzeczywistości, twierdząc, że "przemierzali krainy, oferując pomoc tym, którzy sami nie mogli sobie poradzić". W istocie jednak było nieco inaczej: pomagali tym, którzy zapłacili im więcej. Tak jest, moi drodzy, Bezalcour dołączył do grupy najemników, która walczyła nie w imię dobra, ale dla bogactwa i rozrywki. Nie tylko do tej grupy dołączył, ale również stał się bratem owych chciwców, stał się zwyczajnie jednym z nich i było mu z tym cholernie dobrze. I kiedy jego drogi przyjaciel, Garazael, zaczynał wątpić w słuszność swojego postępowania, to właśnie Voltaire był przy nim, aby szeptać mu do ucha: "nie robimy nic złego, przyjacielu, my po prostu korzystamy z okazji". A gdy krzyczano na nich "sprzedajne szumowiny" po tym, jak rozgromili kolejną, słabą watahę, pracując dla nierzadko okrutnych, apodyktycznych i samozwańczych Alf, Voltaire uśmiechał się do swojego przyjaciela, mówił mu, by ten poszedł odpocząć, a sam przejmował dowództwo i zajmował się resztą formalności. Potem, gdy było po wszystkim, odnajdował Garazaela często ponurego, leżącego na plecach i wpatrującego się w niebo. Kładł się obok niego i tak - często spędzali tak całe godziny, w milczeniu, ramię w ramię, oglądając ciemniejący nieboskłon, bok w bok gryząc się z własnymi sumieniami i myśląc o dziesiątkach żyć, jakie odebrali.
Aż w końcu - w końcu trafiła się bitwa, której wyniku nikt się nie spodziewał. Zdawało się, że mają przewagę. Zdawało się, że znów rozbiją swoich przeciwników, a potem pójdą dumnie i radośnie, aby odebrać swą nagrodę.
Byli pewni swojego zwycięstwa, tak pewni, jak pewne jest, że po nocy nastąpi dzień, a po dniu - kolejna noc.
I wtedy ujrzeli, jak po ziemi przesuwają się ogromne cienie, jak trawa ugina się pod naporem wiatru, napędzanego przez wielkie, skórzaste błony. Zewsząd otoczyły ich płomienie. Potężne łapska o straszliwych szponach rozłupywały im łby, wbijały ich w ziemię, krusząc kręgosłupy w mak; ostre zęby, monstrualne szable, rozcinały ich ciała wpół, rozrywały na strzępy.
Nie był to pierwszy raz, kiedy Voltaire ujrzał smoki - nigdy wcześniej nie wzbudzały w nim takiego lęku, nigdy wcześniej też nie nienawidził ich równie mocno. Jakkolwiek jednak wściekły by nie był, pozostawał wobec nich bezsilny. Widział, jak jego bracia zbijają się w mniejsze grupki; niektórzy uciekali, inni zaś najwyraźniej chcieli walczyć z bestiami - choć niewątpliwie byli świadomi, że nie mają żadnych szans. Pole bitwy zamieniło się w piekło. Otaczające ich drzewa płonęły, smród palonych ciał wypełniał powietrze, dym wdzierał się do nosa, do ust, do oczu.
- Garazael! - wrzasnął Bezalcour, poszukując spojrzeniem sylwetki przyjaciela; próbował przekrzyczeć ryk bestii i krzyki konających. Serce waliło mu w piersi jak oszalałe, płomienie sięgały zewsząd w jego kierunku i z trudem przedzierał się przez pobojowisko, starając się pozostać niezauważonym przez rozjuszone bestie.
- Garazael, cholera - warknął, by zaraz zatrząść się od kaszlu, kiedy dym podrażnił jego drogi oddechowe. Puścił pod nosem wiązankę przekleństw, a kiedy znów uniósł wzrok, nareszcie go odnalazł: jego przyjaciel stał przed nim, nieruchomy niczym posąg, piękny niczym rzeźba najlepszego artysty, z zadartym łbem i spojrzeniem wbitym w górę. Nie wyglądał na przerażonego. Nie wyglądał, jakby miał zamiar uciekać, ale nie zamierzał także najwyraźniej walczyć.
Oczy Garazaela lśniły zachwytem. W miękkie zaś, reguralne rysy jego pyska wkradł się zaś zarys błogiego spokoju - od dawna tak przez niego upragnionego.
- Idioto - parsknął Voltaire; chciał być wściekły, ale zamiast tego czuł narastającą rozpacz w swojej piersi. Wiedział, co za chwilę się wydarzy. Wiedział, jeszcze zanim ujrzał cień potężnego łba, który zawisł nad jego przyjacielem.
Voltaire rzucił się naprzód zdesperowany, choć wiedział też, że nie zdąży. Bał się. Po raz pierwszy w życiu tak silne przerażenie wkradło się w jego serce; Bezalcour nie miał pojęcia, jakim sposobem pozostał świadomy i w pełnej kontroli nad swoim ciałem - miał wrażenie bowiem, że lęk stopniowo odbiera mu czucie komórka po komórce, w całym ciele, przesłania widok, zagłusza dźwięki irytującym szumem jego własnej krwi. Pruł przed siebie, choć pozbawiony nadziei. Spoglądał na swojego przyjaciela, na spokój wymalowany na jego pysku przed samą śmiercią i modlił się - do wszystkich bogów, w których nigdy nie wierzył.
Coś zakleszczyło się nagle na jego tylnym łapsku i całe powietrze uciekło mu z płuc, kiedy szarpnęło nim gwałtownie i zarył ciałem w ziemię. Miał wrażenie, że kość wyskoczyła mu ze stawu, odłączyła się od reszty szkieletu. Powinien był czuć ból - ale był tak odrętwiały ze strachu, że wydało mu się to niczym ukłucie szpilki. Nieprzytomnym spojrzeniem dostrzegł nad sobą raptowny ruch, a zaraz tuż przy jego pysku kłapnęły czyjeś zęby. Dostrzegł w końcu, że zaatakował go zwykły wilk; wilczur, za którego śmierć mu zapłacono. Jeden z tych, przez których jego bracia teraz ginęli.
Ignorując przeciwnika szarpnął gwałtownie łbem, aby spojrzeć w stronę, gdzie powinien stać Garazael - zamiast swojego przyjaciela ujrzał jednak stojącą w płomieniach sylwetkę, która zdawała się powoli tracić kształt, jakby ogień zamieniał ją w bezkształtną masę.
Ogarnęła go furia. Kiedy przeciwnik sięgnął gwałtownie w stronę jego gardła, Voltaire chwycił jego dolną szczękę w swoje zębiska, aby zacisnąć je z siłą, o jaką sam siebie nie podejrzewał. Silnym ruchem wyrwał szczękę rywala z zawiasów; zaraz potem szarpnął się gwałtownie, tak, aby z jednego boku przewalić się na drugi i  w ten sposób, korzystając z masy swojego ciała, wciąż trzymając wilka za mordę, pociągnął go za sobą, przez co ten gruchnął o ziemię. Voltaire zerwał się na łapska, by zacząć drapać i gryźć w szale, który przyćmił zupełnie jego zmysły.
Potem zostawił poturbowane zwłoki z otwartym na oścież brzuchem, żebrami przebijającymi się przez skórę, gardłem podziurkowanym niczym ser.
Utykając na, jak się okazało, złamane łapsko, zdezerterował, nawet się nie obejrzywszy.
I nigdy już - nigdy nie przespał spokojnie całej nocy.
Tak właśnie minęło siedem lat jego życia. Kolejny rok zaś był rokiem udręki, rokiem powolnego, mozolnego godzenia się z losem i dochodzenia do siebie. Jego zapał, energia, jego pociąg do ryzyka i silnych wrażeń zniknął. Bójki, awantury, środki odurzające, rozrywki zmysłowe - wszystko to straciło swój smak. Przestało ekscytować tak, jak ekscytowało przez pierwsze setki razy. Przeżył wiele, doświadczył niemało - i chyba, chyba się zmęczył.

charakter
Dni młodzieńczych szaleństw - zdaje się - przeminęły bezpowrotnie. Próżno byłoby szukać w ruchach czy postawie Bezalcoura dawnej energii, dawnego zapału i chęci pakowania się gdziekolwiek tylko istnieje szansa na doświadczenie silnych wrażeń. Niegdyś ciągnęło go w samo centrum wydarzeń, obecnie zaś wyraźnie woli pozostawać na uboczu, jako bierny obserwator. Co prawda, nie jest kompletnie wycofanym i niechętnych do wszystkiego gburem, niemniej widocznie ceni sobie spokój, wygodę i poczucie bezpieczeństwa. Nie stroni od innych istot, w żadnym wypadku, choć zdecydowanie nie jest też typem, który miałby się komuś ze swoim towarzystwem narzucać. Ma poczucie humoru, na ogół wykazuje się umiarkowanie wesołą postawą, nie szuka też zwad i rzadko kiedy daje się sprowokować do kłótni. Jakkolwiek przyjemny w obyciu na pierwszy rzut oka by nie był, po uważniejszym przyjrzeniu mu się, czar jego charyzmy może prysnąć: w istocie zdecydowanie nie jest bowiem personą absolutnie dobrą i sympatyczną. Często bywa opryskliwy, cyniczny i niekiedy także ponury. Zauważyć można też, że nie mówi wszystkiego. Kłamie - ale to, rzecz jasna, trudno mu udowodnić, nie znając go zupełnie. Zabawiając w jego otoczeniu nieco dłużej nie trudno dostrzec, że Voltaire, choć nierzadko rozmowny i przystępny, w gruncie rzeczy jest samotnikiem. Nie ma przyjaciół, przynajmniej obecnie, zdaje się, że takowych nie poszukuje, a wręcz trzyma wszystkich na dystans. Zwyczajnie - jakby unikał jakichkolwiek relacji wykraczających poza granice zwykłej znajomości. Bywa uparty jak osioł, innym zaś razem przyznaje komuś racę dla niczego innego, jak świętego spokoju. Rzadko się denerwuje, acz kiedy już mu się zdarzy - ciężko mu się uspokoić. Podczas złości ma skłonność do uciekania się do przemocy i agresji, przestaje mieć dla niego także znaczenie, czy w efekcie sam zostanie skrzywdzony - fizycznie czy psychicznie. Choć wydaje się być leniwy i niedbały, w istocie jest jednak osobą czujną i ostrożną, czasem nawet przesadnie ostrożną.

ekwipunek
-

coś więcej
Wyraźnie kuleje na prawą, tylną łapę. Nie skorzystał z niczyjej pomocy, a i sam nie był psychicznie w stanie, jaki pozwoliłby mu prawidłowo się samym sobą zająć: w efekcie kość źle się zrosła, co można zresztą zauważyć przy uważniejszej obserwacji.
Voltaire najprawdopodobniej prędzej czy później przystąpi do którejś z watah; zależnie od przebiegu fabuły.

atrybut
wytrzymałość
Ongaku Jiyuu
Dojrzewający
Przedsiębiorca

Ongaku Jiyuu


Female Liczba postów : 795
Skąd : Jak to skąd? Od mentora!

     
Czytało się niczym książkę. Łap akcept!