KP Sergey

Sergey
Dorosły

Sergey


Male Liczba postów : 314
Wiek : 25
Skąd : Mała wieś pod Warszawą

     
I M I Ę:
Ma do niego takie prawo, że aż nie ma żadnego. Tak na prawdę, to nazywa się 0001. Jednak na pewnym posterunku granicznym w środku lodowego pustkowia nadano mu miano Sergey. Wilkopodobny posługuje się nim do dzisiaj, bo kogoś mu ono przypomina.

R A S A:
To na prawdę trudno stwierdzić. Jest krzyżówką genetyczną tylu gatunków, że głowa mała. Jednak jego twórcy upodobnili go do wilka, uznając tę formę za najbardziej przydatną.

W I E K:
W wieku dwóch miesięcy był już dorosły. Teraz ma około pięciu lat i wygląda tak samo, jak wtedy. Nie starzeje się, a przynajmniej nie widocznie. W wieku dziesięciu lat nadal będzie silnym czteryipółlatkiem, zdolnym do walki.

R A N G A:
A gdzie ty go widzisz? Sergey chętnie odda się w twoje łapki i zrealizuje narzucony przez ciebie cel, jeśli tylko wykażesz się śladową chociażby charyzmą. A właściwie... Nie, niczym się wykazywać nie musisz. On i tak będzie ci wiernie służyć. Zaś czekając na dowódcę nosi rangę Dorosły.

H I S T O R I A:
Nasza historia rozpoczyna się w Rosji, w bloku mieszkalnym. Pod numerem szesnastym, tak dokładniej. Reszta numerów wcale nie jest ważna. Nie jest ważne, ile pięter ma budynek, ani gdzie na dobrą sprawę się znajduje. Właściwie nawet samo mieszkanie mało się liczy. A co się liczy? Kobieta po trzydziestce, przy komputerze. Przyjrzyjmy się jej bliżej, bo choć występuje jedynie w początkowej fazie tej opowieści, bez niej następne zdarzenia wcale by się nie zadziały.
Ma ciemne włosy, przeplatane z rzadka siwymi nitkami. Szaroniebieskie, zaczerwienione od wpatrywania sie w ekran oczy, ozdobione ciemnymi cieniami - ślad po wielu zarwanych nocach. Jest wychudzona, jakby nie jadła od dawna. Innymi słowy wygląda jak żywy trup albo księgowa podsumowująca rok pracy firmy jednoosobowej.
Wypadałoby nadać jej jakieś imię. Dowolne, bo tak na prawdę główny bohater tej historii nigdy nie poznał prawdziwego. Nazwijmy ją Anną i miejmy z głowy.
Tyle, jeśli chodzi o wstęp. Niech się dzieje, co się dziać musi.
Anna podniosła głowę znad komputera. Powiodła zmęczonym spojrzeniem po ścianach mieszkania, przez chwilę zatrzymując je na oknie. Z lekką rezygnacją patrzyła na ciemność na dworze. Znowu. Znowu zarwała noc, siedzi do późna, choć miała tego nie robić. I po co jej to? Czego by nie robiła, komórki nie chciały się łączyć. Kiedy podejmowała się tego zadania nie sądziła, że będzie aż tak trudno. No, oczywiście wiedziała, że tworzenie nowych organizmów nie jest proste, ale... Żeby aż tak? Siedziała nad tym już trzeci tydzień i wciąż nic.
Musiała się przed samą sobą przyznać, że z wolna traci nadzieję.
Rozejrzała się ponownie, szukając wzrokiem zegara. Nie działał, oczywiście. Baterie siadły, a ona wciąż zapomina je wymienić.
Jak długo już siedzi przy komputerze? Trzy godziny? Cztery? Dłużej? Nie potrafiła stwierdzić. Zwłaszcza, że nie miała pojęcia, kiedy zaczęła. Wtedy było jeszcze jasno... chyba.
Kolejne, nie mniej ważne, choć bardziej przyziemne pytanie, zasugerowane przez żołądek, brzmiało: jak dawno jadła? Na pewno chwyciła coś w drodze do pracy, jakąś ciepłą kanapkę czy inne tuczące świństwo na szybko. A potem? Kawa. Dużo kawy. I napoje energetyzujące. Cukier, cukier, cukier. Ale czy coś więcej? To pytanie wydawało się jej obecnie jeszcze trudniejsze, niż zagadnienie, nad którym pracowała. jednak trzeba wysilić zmęczony mózg, spróbować chociażby odpowiedzieć.
Z trudem dźwignęła się od biurka. Siedzenie na czterech literach jej nie sluży. Nogi bolą, kark boli, ramiona również... Czyli prawdopodobnie siedziała grubo ponad te domniemane cztery godziny.
Dotarcie do lodówki, choć wydawało jej się trwać wieczność, zajęło ledwo chwilę. Więcej czasu poświęciła na kontemplację tego widoku.
Kontemplację kolącej w oczy pustki, tak dokładniej. Co my tu mamy...? Ano mamy pól słoika zjełczałego majonezu, który wyglądał, jakby pragną wydostać się ze szklanego naczynia, porosnąć sierścią i odejść, warcząc na przechodniów. Ser, na którym nawet najsilniejsza mysz połamałaby sobie zęby. Możnaby nim ciąć diamenty, gdyby nie z lekka drażniący zapach wydzielany przez porastającą go kolonię pleśni. I oczywiście pomidor, który przypominał z twarzy Mistrza Yodę.
Zostawiła po namyśle lodówkowy ekosystem w spokoju.
A przysięgłaby, że wczoraj robiła zakupy... Wczoraj, to jest ósmego lipca.
Dopiero patrząc na zegarek naręczny uświadomiła cobie, że: a) Może sprawdzić, która godzina i b) Wczoraj było dwa tygodnie i trzy dni temu.
Uświadomienie sobie tegoż ważnego faktu pociągnęło za sobą cichą obietnicę, że jutro pójdzie na zakupy ponownie. Ale... Kiedy nastąpi jutro? Tego stwierdzić nie potrafiła również, mimo najszczerszych chęci.W końcu pokręciła głową, rezygnując z tych rozważań. Wróciła do pracy, zaś ciszę wypełniło miarowe stukanie klawiszy. Godziny z tego wszystkiego nie sprawdziła. Bo i po co? Ranek rozpozna z pewnością. Wtedy coś zje, wypije pare puszek energetyków, zagryzie kawowymi cukierkami i powie ekipie, że nie udało jej się wcią nic odkryć.

***DWIE GODZINY PÓŹNIEJ***

Ała...
Odkleiła policzek od klawiatury. Spanie w ten sposób to tragiczny pomysł.
Jej spojrzenie omiotło ponownie mieszkanie, zatrzymując się na zielonym napisie po środku komputera. Symulacja przebiegła pomyślnie... Na początku wydawała się jakby nie dostrzegać tego napisu, nie rozumieć go. Stopniowo jej spojrzenie odzyskiwało ostrość, gdy się kończyła budzić.
Symulacja przebiegła pomyślnie... Udało się. Nareszcie się udało.
A udało się dlatego, że...? Że przysnęła, podczas snu wcisnęła kilka klawiszy, los okazał się łaskawszy i wpadła na właściwą kombinację fragmentów kodu DNA.
Jeszcze raz spojrzała podejrzliwie na napis. Nie zniknął on jednak, wciąż trwał na swoim miejscu, przyjemnie zielony.
Wyciągnęła skądś kilka kartek i długopis. Zaczęła notować, nieczytelnym pismem zabazrgując kolejne strony, notując czynniki, obliczenia, sam zapis kodu... To nareszcie koniec. Teraz pozostaje tylko...
Prr! Spokojnie! A testy? To, że kod jest cały nie znaczy, że cechy udało się przekazać i zachować.
Na początek kazała komputerowi wytworzyć kilka komórek o tym kodzie. Przy użyciu specjalnego programu przeprowadziła symulację ich reakcji na toksyny, uszkodzenia mechaniczne i skrajne temperatury. Udało się. Wszystkie wyniki prawidłowe. Może i nie miała jeszcze pewności, jak sprawować się będzie kompletny i w pełni wykształcony organizm, ale nawet to było godne uwagi. Będzie miała co pokazać ekipie. Ale teraz...
Teraz trzeba odespać. Ma ledwo godzinę do budzika, musi to wykorzystać.
Padła na łóżko, nie przejmując się nawet zgaszeniem światła, czy wyłączeniem komputera.

***MIESIĄC PÓŹNIEJ***

Przyjrzyjmy się Annie ponownie. Tym razem nie siedzi w swoim domu, przed komputerem. Obecnie przemierza rozległe laboratorium, oświetlona blaskiem zimnych energooszczędnych lamp. Idzie szybko, kończąc właśnie obchód. Nuci sobie coś pod nosem, ciesząc się na nadchodzący weekend. Wygląda znacznie lepiej, niż przed miesiącem. Odżyła. Co się do tego przyczyniło? Dieta? Nagły napływ gotówki? Właściwa ilość snu? A może wszystko na raz?
Nie wiadomo. Pewnym jest jednak, że odkąd udało jej się stworzyć stabilny łańcuch DNA i pchnąć badania do przodu, paru wysoko postawionych gości sięgnęło do portfela i całkiem chojnie ją wspomogło. Pojawił się nowy samochód, nowe, większe laboratorium, lepszy komputer i mieszkanie. Lepsi specjaliści zajmowali się dalszym ciągiem badań. A na samą Annę po ośmiu godzinach w pracy czekał ciepły obiad i najnowsza gazeta. Innymi słowy: miała się świetnie. Badania również.
Teraz spójrzmy na efekty owych badań. Nie znajdowały się już one na starym laptopie, a w wysokim, cylindrycznym pojemniku. Na ten właśnie pojemnik Anna spoglądała właśnie, stukając weń lekko długopisem. Nie, żeby to miało jakiś cel, stukała po prostu, dla samego stukania. Wystukiwała rytm jakiejś piosenki, uśmiechając się do zawieszonego w błoniastym worku po środku naczynia tworu. Oto jej superorganizm tam rósł. Rósł szybko, dużo szybciej, niż przewidywała. To dobrze. To znaczy, że szybciej będzie mogła go zaprezentować komisji. W przyszłym tygodniu będzie już w pełni ukształtowany, gotów do wyjęcia. A potem? Potem trzeba będzie zacząć tresurę i przeprowadzić dokładniejsze badania. Gdy wszystko będzie już gotowe, obiekt zostanie sprzedany wojsku. Na próbę, by sprawdzić, czy się nadaje. Wojsko za taką gratkę zapłaci dużo. Dość dużo, by sfinansować produkcję kolejnych, ulepszanie ich. Jeśli twór opisany jako 001 się spisze, ruszy taśmowa ich produkcja. Stworzenia potencjalnie odporne na radioaktywność będą bardzo przydatne jako broń przeciw ewentualnym atakom któregoś z większych Rosyjskich wrogów. Na przykład Ameryki, która jakoś tak nigdy nie była przyjaźnie nastawiona.
W końcu, porzucając te rozmyślania wyszła, zamykając drzwi i gasząc światło.

####

Ciemność przebiła się przez zamknięte powieki, zaklejone uszka zarejestrowały absolutną ciszę. Nie podobał mu się taki stan. W ciemności i ciszy czają się niebezpieczeństwa. Niebezpieczeństwa nieokreślone bliżej, przez brak doświadczenia i właściwej wiedzy. Był tylko instynkt, nakazujący bezruch i milczenie. Ciemność osłania również jego. Gdyby mógł otworzyć oczy, czuł, że przeniknąłby jej tajemnice bez trudu. Teraz jednak, ślepy jeszcze, pragnął z całych mizernych sił powrotu głosów i światła, chociażby i tak dokuczliwych dźwięków jak pukanie w szybę. Ale ciemność jest nieubłagana, następuje zawsze o tej samej porze, od początku do końca. Zniknie wkrótce. Ile trwa wkrótce? Jak podzielić czas ma istota, która nie musi go dzielić? Jest tylko zawsze i wkrótce. I oczywiście dawniej, choć rzadko wspominane.

***CZTERY DNI PÓŹNIEJ***

Coś się działo. Czuł to. To było coś innego. To się nigdy jeszcze nie działo. Nagle mały, bezpieczny świat wypełniony przytłumionymi dźwiękami i światłem zachwiał sie w posadach. Potem światła jakby przybyło. Przenikało przez powieki, drażniąc nienawykłe do tego oczy.
Nie było możliwości złapania oddechu. To, co zazwyczaj do oddychania służyło, zniknęło. Nie otaczało go już. Wszędzie było zimno, jasno, głośno...
Uświadomił sobie nagle, że... Nie, właściwie to nie była kwestia świadomości. Bez jej udziału wykaszlał płyn wypełniający płuca i wciągnął do nich lodowate powietrze.
Głos, słyszany tyle razy wcześniej odezwal się znowu. Choć młody nie potrafił odróżnić słów, brzmiała w nim aprobata dla jego nieporadnych, desperackich czynów.
Nagle coś go dotknęło. To było całkiem nowe, niespodziewane uczucie. Dotykające go coś było miękkie i ciepłe, jednak bynajmniej nie delikatne. Obróciło go, dotykało pękatego brzuszka, słabych jeszcze i wątłych łapek, zaglądało do uszu i pyszczka.
Nie wydał z siebie najcichszego dźwięku. Wiedział, że musi zachować absolutną ciszę. Bo tak. Bo tak właśnie trzeba. Bo to właśnie podpowiadał mu instynkt. Chyba, że...
Haloo? Z instynktem było chyba coś bardzo nie tak. Jednocześnie krzyczał, by uciekać, nawoływał do jak najszybszego czołgania się w stronę światła i machania ciężkim i nieporadnym ogonem oraz nakazywał absolutny bezruch.
Został unieruchomiony, zanim zdążył się na coś zdecydować. Czyjeś ręce złapały go i zawinęły w szorstką, ciepłą materię. Poczuł, że pyszczek wypełnia mu coś smacznego. Odruchowo zaczął ssać.

***DWA TYGODNIE PÓŹNIEJ***

Rósł w szybkim tempie, wyjątkowym nawet dla zwierząt, których geny posiadał. Miał dwa tygodnie, a wyglądał jakby był już dorosły. I zapewne był.
Silny, szybki, wytrzymały i zręczny, idealna maszyna do zabijania. Ślepo oddany, bezgranicznie posłuszny. Przestrzegający praw.
Nie wolno tknąć ludzi z czerwonymi opaskami, należy im slużyć.
Nie wolno w żaden sposób działać na ich szkodę.
Nie wolno zadawać pytań.
Nie wolno dotykać pilotów od obroży, jedynej gwarancji posłuszeństwa i jedynej granicy między otaczającymi go ludźmi a grobem.
Nie wolno zdejmować obroży.
Nie wolno się zastanawiać.
Nie wolno się wahać.
...
Litania "nie wolno" ciągnęła się w nieskończoność. Część praw stosował od zawsze bez żadnego sprzeciwu, część zaś wtłaczano do jego głowy na siłę, nie żałując prądu zadawanego przez obrożę. Mimo wszystko rzec można, że tresura przebiegała poprawnie, bez większych zgrzytów. Umysł 001 był chłonny, a ciało młode i silne. Wszystko szlo dobrze, łatwiej nawet, niż naukowcy przewidywali.
Szczeniak znał swoje miejsce i twarde zasady. Wiedział, że każdy, kto posiada czerwoną opaskę ma prawo zadać mu ból i zapewne to zrobi. Można było uniknąć jednak większości kar, pilnując się na każdym kroku, przestrzegając praw.
W końcu weszło mu to w krew, zrozumiał konieczność takiego postępowania. Docenił, że ludzie tak się starają, karzą go, by uczynić lepszym żołnierzem. To było właściwe, sprawiedliwe i dobre. To była dyscyplina, czyli coś, bez czego świat dawno rozsypałby się w gruzy.
Nie myślał nad tym oczywiście nigdy. Myślenie było zabronione, karalne. Nie myśleć, nie zastanawiać się. Pozwolić, by ludzie myśleli za niego.
Tego dnia coś wisiało w powietrzu, absorbując ludzi i burząc ustalony porządek rzeczy. Na przyklad taka błahostka jak śniadanie została zupełnie pominięta. Na głodniaka wpuszczono go na tor przeszkód. Bez przygotowań, żadnych wstępów. Jeszcze nawet się dobrze nie obudził, a już kazali mu biec.
I co z tego? Nie miał prawa narzekać. Z pewnością mieli rację, nawet, jeśli teraz tego nie dostrzegał. Zawsze mieli rację. Na opieszałość nie było tu więc miejsca - nie chciał, by ktoś wcisnął guzik i potraktował go prądem.
Biegł więc, omijał lub przeskakiwał przeszkody, dając z siebie wszystko i jeszcze więcej.
Nawet się nie zatrzymał, gdy przed nim wyrosła ceglana ściana. Wybił się z tylnych łap, w locie wysuwając pazury i miękko lądując na pionowej powierzchni. Wbiegł na szczyt, docierając do szklanego tunelu. Zanim jego przednie łapy dotknęły szkła, pazury się schowały. Musiały być schowane. Były zbyt ostre i twarde, by nosić je wciąż na wierzchu. Skoro wchodziły jak w masło w ceglany mur, czy pancerną blachę, bez trudu zniszczyłyby szklany tunel. A tego niszczyć nie wolno. Nie był do zniszczenia przeznaczony, więc należy się z nim dobrze obchodzić.
W pełnym pędzie wypadł z tunelu, po czym skokiem znalazł się na podłodze. Rozejrzał się, nie zwalniając.
Labirynt. Za każdym razem inny, inaczej ustawiony. A jednak w jakiś nieokreślony sposób 001 zawsze znajdował bez trudu wyjście. Nie potrafił stwierdzić, ani też się nad tym nie zastanawiał, jak to robi. Po prostu to robił i już. Bo to właśnie o to tu chodzi. O robienie, nie o jego sposób.
Wypadł z labiryntu, a następnie zatrzymał się na czerwonym prostokącie. Naprężył wszystkie mięśnie, uniósł ogon i głowę, stając w pozycji "baczność". Teraz musi zaczekać, aż przyjdzie tu ktoś, kto go zwolni, zabierze ze sobą na następny trening, tym razem nieco mniej wymagający.
Jego tętno szybko wrócilo do stanu normalnego. Odpoczęcie po biegu zajęło mu kilkanaście sekund, nie wiecej.
Pojawia się człowiek bez opaski - wróg. Teraz? To dość dziwny moment.
001 z trudem powstrzymuje chęć rozejrzenia się.
Sytuacja jest dziwna, niespotykana. W takim momencie nie przysłali człowieka jeszcze nigdy. Teraz, gdy nie może choćby drgnąć, nie wspominając już o zabiciu wroga. Nawet ucho drgnąć nie może.
Trzeba koniecznie zachować bezruch. Obowiązkowo.
Wróg wyciąga nóż, zadaje długą, płytką ranę na boku ofiary.
Maszyna do zabijania nie drgnie nawet, nie opaże bólu czy niezadowolenia. Pozwala na wszystko, więżona w miejscu rozkazem zawartym w czerwonym prostokącie.
Człowiekowi w końcu się znudziło patrzenie na zrastającą się ranę. Odszedł.
A 001 stał w miejscu, niewzruszony.
Przyszedł inny, lecz tym razem przyjaciel. Opaska na ramieniu mówila sama za siebie.
Przyjaciel obejrzał bacznie zarastającą szybko ranę, kiwając z uznaniem głową dla dobrej roboty odwalonej przez twórców stworzenia.
- Otzyv.
Rozluźnienie mięśni przynosi ulgę. Obiekt może porzucić niewygodną pozycję, odwrócić głowę i przyjrzeć się ranie. Jakiej ranie? Miejsce po niej poznać można było tylko po świeżej, jasnoczerwonej krwi plamiącej futro. Nie ma rany, nie ma problemu. Nie ma bólu, a wkrótce nie będzie nawet śladu, gdyż przy pierwszej okazji futro zostanie skrzętnie wylizane.
- Priyekhat' - usłyszał.
Człowiek ruszył, nie oglądając się na swego zwierzęcego niewolnika. Ten jednak, posłuszny rozkazowi, podążył za nim, miękko stawiając łapy.
Kolejne pomieszczenie. Nic nadzwyczajnego - białe ściany, krzesła... Na krzesłach siedzieli ludzie, bardzo wielu ludzi. Byli jednak co do jednego przyjaciółmi, nawet ten, który parę chwil wcześniej go zranił. Miał przecież opaskę, prawda? To mówi samo za siebie. Przecież nie ma sensu chować urazy za ten drobny incydent... Z resztą 001 z pewnością na niego zasłużył, choć nie wiedział, czym.
Jeden z ludzi, starszy, solidnie zbudowany żołnierz z oznaczeniami generała podszedł do efektu eksperymentów, kręcąc krzaczaste wąsiska.
- Vnimaniye! - rozkazał, trzasnąwszy twardą podeszwą buta o podłogę.
Posłuszny, skrzętnie wypełniający polecenia 001 natychmiast stanął na baczność, wyprężając wszystkie mięśnie.
Generał uważnie przyglądał się oczom, uszom i kłom stworzenia, podziwiał miejsce po ranie, szukal blizn. Obmacywał łapy, wyczuwając twarde niczym stal mięśnie. Na koniec poklepał jedną z przednich, niewerbalnie nakazując jej uniesienie. Gdy uniesiona została, przyjrzał się uważnie poduszkom, po czym stuknął palcem mniej więcej po środku poduszki. Odpowiedzią na tę komendę było wysunięcie długich na cal szponów zdolnych zabić jednym cięciem.
Człowiek przesunął delikatnie palcem po czubku jednego z pazurów, sprawdzając ostrość. Mimo, że dotyk był bardzo delikatny, skóra została płytko nacięta. Spokojnie kontemplowane skaleczenie doczekało się aprobaty w postaci skinięcia głowy. Tak... Udało się. Niewątpliwie się udało, czego najlepszym dowodem jest stojący przed nim potwór.
- Otzyv. - mruknął, zostawiając nowy nabytek w spokoju.
001 rozluźnił mięśnie i usiadł. Opuścił przy tym oczywiście łapę, ukrył śmiercionośne pazury.
Teraz przyszedł czas na rozmowy naukowców z reprezentantami wojska. Rozmowy te wlokły się w nieskończoność, niezmiernie nudząc 001. Była mowa o poniesionych stratach, o zyskach, o tym, że rodzina Nikołaja Nikołajewicza domaga się rekompensaty za tragiczną śmierć, o rachunkach za psią karmę i nowe ceglane mury. Wojskowi zaś starali się to wszystko umniejszyć, twierdząc uparcie, że Nikołajewicz zginął przez własną nieostrożność, że nie zastosował się do instrukcji bezpieczeństwa. Że cegły nie mogą przecież być nowe, bo wyglądają na takie, które przez kilka lat tworzyły czyjś wychodek. O tym, że można było kupić tańszą karmę, nikt nie kazał im brać takiej z prawdziwego mięsa.
Innymi słowy, mówiono o kompletnych bzdurach, ustalając przy tym cenę. W końcu się dogadali, uścisneli sobie ręce, a kilka walizek zmieniło właściciela.
Któryś z młodszych żołnierzy podszedł do niego, po czym przypiął mu smycz. Ot, zwyczajną, czerwoną. Jak dla psa. To zaszczyt, że uznają go za coś równego psu.
Żolnierz prowadzi go do samochodu, gdzie przejmują go kolejni dwaj. Nie byli zbyt ciekawymi towarzyszami podróży, więc, po uzyskaniu pozwolenia, podróż 001 przespał.
Dopiero na miejscu, podczas, gdy przybyli wojskowi rozładowywali ciężarówkę, nakarmiono go.
Dotarł tam w nocy, jednak nie mógł nie zauważyć, że miejsce to stoi na kompletnym pustkowiu. Śnieg, karłowate drzewka... I płot. Wysoki, zwieńczony drutem kolczastym. Przy płocie niewielki budynek.
Wprowadzono go tam. Wewnątrz również byli ludzie. Również mieli opaski - poinformowano ich o tej konieczności już wcześniej. Było ich dwóch. Na widok nowo przybyłych odłożyli karty. Czuć było od nich alkohol.
Rozpoczęły się długie rozmowy, w efekcie których ludzie odjechali. Praiwe wszyscy. Zostali tylko ci dwaj. Jeden z nich, wysoki mężczyzna o źle wygolonej twarzy podszedł do zwierzęcia.
- Eto pokhozhe na volka ... Dobro pozhalovat' tovarishch. Pokhozhe, chto vy provodite mnogo vremeni zdes'. Imya, kotoroye vy Sergey. - rzekł, głaszcząc szary łeb.
Sergey spojrzał na człowieka z sympatią. Podobał mu się.
Skąd wzięła się nagła chęć, by zamruczeć? Zdusił ją w sobie natychmiast. Nie był kotem. Nie był nawet psem. Czym był? Rozważania były karalne. Ale mężczyzna powiedział, że wilkiem. Tego więc się trzymajmy - ludzie zawsze mają rację.
Drugi z mężczyzn podniósł glowę znad kart.
- Chto yego zovut? Eto prosto besslovesnoye zhivotnoye, i otnosit'sya k nim po-chelovecheski. - oświadczył.
Tego człowieka Sergey nie lubił. Było w nim coś... niepokojącego.





***DWA LATA PÓŹNIEJ***
Obudził się. Nie pamiętał, co go wtedy obudziło. Czy było to poczucie zagrożenia, koszmar, czy zimno. A może wszystko na raz? Odzyskanie jasności umysłu nie zajmuje mu wiele. Już teraz czuje, że coś jest nie tak. Rozgląda się, zaś brak jednego z towarzyszy potwierdza te przypuszczenia. Teraz już wie, co go obudziło - cisza. Brakujący towarzysz chrapał, zaś brak tego dźwięku alarmuje.
Sergey czeka... Może człowiek zaraz wróci?
Ale nie wraca, mijają minuty, zaś w krąg panuje nieprzenikniona cisza. Trzeba go poszukać.
Wychyla łeb z uchylonych drzwi. Nagle, bez ostrzeżenia z ciemności wylatują kule, świstając nad łbem wilkopodobnego. Natychmiast cofnął łeb, zawracając po śpiącego towarzysza. Budzi go, delikatnie szturcha nosem, ponagla. Na zewnątrz świszczą kule, ludzie krzyczą. Jedna z szyb rozpada się z hukiem, kule wbijają się w ścianę. Człowiek budzi się szybko. Jest silny, zahartowały go panujące na Sybirze warunki. Od razu, bez kawy i śniadania, bez zastanowienia wstaje. Schyla się, by uniknąć pocisków. Nic nie mówi, jego kroki są niemal niesłyszalne. Bierze broń.
- Sergey priyekhat'. - nakazuje.
Wilkopodobny kiwa łbem, idą. Wypadają z drzwi budynku. Sergey nurkuje w zwartej masie nieprzyjaciół, gryzie, drapie, rozszarpuje. Nikt z przeciwników nie ma opaski. Wszyscy muszą zginąć.
Śnieg zmienia się w czerwoną breję, gromada nieprzyjaciół topnieje z wolna. Pociski rozszarpują jego skórę i mięśnie, a następnie wypadają, gdy wszystko się zrasta. On to ignoruje, zabija dalej, bez przerwy.
Widzi jednego z towarzyszy. To ten chudy, o twarzy przypominającej pyszczek szczura. Ten, co go nie było. Również niesie karabin, brakuje zaś jego opaski. Człowiek ginie. To zasłużona śmierć - zdradził przecie. Inaczej by strzelał do złych, nie zaś do Sergey'a.
Wilk nigdy go nie lubił.
Walka zbliżała się ku końcowi, gdy zauważył swojego przyjaciela otoczonego przez pięciu mężczyzn. Pamięta to tak, jakby wydarzyło się wczoraj. On wszystko tak pamięta.
Czy mógłby nazwać tego człowieka przyjacielem? Był po prostu dobrym dowódcą, sprawiedliwym, nawet na swój dziwny i szorstki sposób ciepłym dla wilkopodobnego. Nadał mu imię, uważał za coś więcej, niźli narzędzie. Raczej za zwierzę, niż za przedmiot. A to już coś. To bardzo dużo wręcz. Zwierzę to coś żywego, coś, co można lubić. A taki stół to po prostu sobie jest i tyle. Nie żywi się do niego żadnych uczuć, choćby najmniejszych. No, chyba, że się na niego wpadnie.
W każdym razie stał tam. Towarzysz Iwan. Dwóch go trzymało, pozostali zaś obserwowali. Celowali do niego z karabinów. Piąty, najwyraźniej ktoś na kształt dowódcy tej grupy, zerwał opaskę towarzysza. Następnie ludzie rozstąpili się, jakby robili wilkopodobnemu miejsce.
Iwan spojrzał na swojego podopiecznego, wilka, z którym dzielił dach przez dwa lata z przerażeniem odmalowanym w rozszerzających się źrenicach. Wie, co oznacza brak opaski. Wie to również człowiek, który mu ją zabrał. Pozostali najwyraźniej nie, są kompletnie nieświadomi zagrożenia. Śmieją się.
Towarzysz kręci głową, patrzy błagalnie na zbliżającego się wilka.
- Sergey...?
To na nic. Wszystko to, co ich łączyło, choć nie było tego wiele, wydaje się teraz iść w niepamięć. Długie, czerwone od krwi zabitych pazury zanurzają się w piersi Iwana, bezlitosne, beznamiętne. Takie są rozkazy. Takie są prawa. Prawa mówią, że musiał zginąć. Nawet, jeśli poddało to je w drobne zwątpienie.
Oczywiście nie kończy się to na zabiciu tego jednego. W momencie, gdy ginie jeden z tych, którzy trzymali, śmiech zamiera na ustach ludzi. Wyciągają karabiny. Są straszliwie powolni. Zanim śmignie pierwszy strzał, giną dwaj kolejni. Seria ze szturmowego orze bok wilkopodobnego, po czym urywa się, gdy ginie właściciel broni. Regenerujące się ciało wypycha kule, które spadają na czerwone błoto u łap samca. Ginie też czwarty, rozszarpany na strzępy straszliwymi kłami i szponami. Został jeden. Ostatni. Ten, który trzyma opaskę. Nie wydaje się przerażony losem towarzyszy - przewidział to z pewnością. On śmieje się wciąż, macha czerwonym strzępkiem przed nosem wilka. Wie o prawach. Wie, że nie może zginąć. Wyciąga rękę, chce złapać za obrożę i zabrać Sergey'a z pobojowiska.
Jednak w tym momencie coś się dzieje. Sam 001 nie do końca to rozumie. Coś wydaje się pękać, uwalniając niespodziewane i nieznane dotąd uczucie. Przed oczami staje mu nagle twarz Iwan'a tuż przed śmiercią, przerażona, przeczuwająca swój koniec.
W jego gardzieli odzywa się straszliwy warkot. Człowiek z opaską nieco się zawahał, można rzec nawet, że się przestraszył. Jednak wierzył w to, co powiedzieli mu informatorzy. Az do ostatniej chwili.
Sergey rzuca mu się do gardła, przegryzając je na wylot. Praktycznie je wyrwał.
A jednak. Sprzeciwienie się nakazowi. Oczywiście przyjdzie czas na konsekwencje.
Nad pobojowiskiem rozlega się długie, żałobne wycie. Requiem dla przyjaciela, który zginął z powodu zasad.
Wilk wraca na moment do budynku. Musi coś załatwić.
Znajduje pilota. Katuje się do momentu, aż straci przytomność.
Budzi się. Zabiera pilota, odchodzi.
Katuje się co noc. Zasłużył na to. Opuścił posterunek, zabił człowieka z opaską, wziął pilota. Pilota nie wolno mu przecież dotykać. Już za sam fakt jego posiadania należy mu się kara.

***TRZY LATA PÓŹNIEJ***

Obudził się równo ze wschodem słońca. Otworzył oczy, rozejrzał się... Czysto. W okolicy nic nie wskazywało na jakiekolwiek życie, chyba, że wewnętrzne. Jego nozdrza drażnił jedynie zapach dwudniowego mięsa leżącego pod drzewem. Zdaje się, że był to jeleń. W każdym razie wtedy, gdy żył.
Impuls elektryczny wygonił z kości rozespanie, pobudzając zmysły. 001 zlazł z drzewa, na którym spędził dwie ostatnie noce. Powąchał mięso, po czym parsknął cicho, z niesmakiem. Następnie, przeganiając budzące się po zimie muchy, zaczął jeść. Większa część jego osoby krzyczała wręcz, by zostawił to paskudztwo, lecz drobna, niedźwiedzia zdaje się cząstka wystarczyła, by wyizolować te odczucia. Mięso to mięso, nie ważne, jak zepsute.
Skończywszy posiłek oblizał się. Dokładnie umył futro na kocią modłę. Kolejny impuls - zachęta do działania. Siedzenie tutaj było stratą czasu, a jednak siedział. Niepewny, ostrożny. Powinien przejść przez tę symboliczną przecież granicę już dawno temu, a jednak tu sterczał.
Wielokrotnie pojawiały się opisy granicy jako rzędu kamieni. Na to więc patrzył. Tam, z drugiej strony, wiatr przynosił wonie wilków. Takich prawdziwych.
Kolejny impuls. Czemu jeszcze tu siedzisz, żołnierzu?
Klik, klik, klik. Przycisk nie wydaje żadnego dźwięku, rozbrzmiewa on w łbie wilkopodobnego stwora.
Klik, klik, klik.
Film się urywa.
Jest wieczór. Co robisz na ziemi, żołnierzu? Czemu w myślach zwracasz się do siebie w trzeciej osobie? Czyżby samotność była ci nie w smak? Oj, tak... Potrzebujesz dowódcy. Kogoś, kto rozkazami przepędzi niepewność, wskaże cel.
Klik. Tylko raz, tak na obudzenie się.
Wstać. Postąpić te kilka kroków. To przecież nie jest wcale trudne. Jeszcze kilka miesięcy i zwariujesz, żołnierzu. Ruszaj. Wiesz, że musisz.
Ta połączona praca mięśni, które wspólnymi siłami unoszą kościec i ustawiają go w pozycji właściwej do przemieszczania się jest zaskakująco złożona. Czy kiedykolwiek wcześniej się nad tym zastanawiał.
Nie, żołnierzu. A wiesz, dlaczego? Bo zastanawianie się jest karalne.
Klik.
A potem ten jeden krok do przodu. Od teraz nie ma odwrotu. Można by rzec, że przybył do Krainy. Czy była to bardziej krainowata Kraina, niż te kilka kroków temu? Możliwe. Wkrótce się przekona.

C H A R A K T E R:
Sergey jest...? Dobre pytanie. Właściwie, to odpowiedź jest bardzo prosta: masochistą. Coś jeszcze, coby nadać odpowiednią długość? Uczy się wciąż panowania nad sobą. Stara się nie zabijać. Ponosi za to karę. Pragnie akceptacji, a jednocześnie się jej boi. Chce znaleźć swoje miejsce na świecie, ale obawia się, że jak je już znajdzie, przemieni je w dymiąc zgliszcza. Czerwony kolor nadal ma dla niego duże znaczenie. Jeśli masz coś czerwonego, to uzna cię za przyjaciela już na starcie, jeszcze zanim zdążysz się odezwać. Dlatego zdecydował się na dołączenie do Ognia - czerwień jest symbolem tegoż żywiołu.
Ma w sobie wiele z psa - jest wierny i oddany. Mimo, że główne instynkty tej rasy wyłączono, wciąż coś zostało. Podobnie jest z kotami - tajemniczy, skryty... Coś tam mu się trafiło.
Jednak w głównej mierze jest wilkiem - osobnikiem potrzebującym stada, uczucia przynależności...
Jego życie odbiło się głębokimi ranami na psychice. To jest coś, co można zobaczyć w oczach. Bezustanna walka, ból... Są chwile, gdy on tę walkę przegrywa. Wtedy aż strach spotkać go po nocy.
Rzadko bywa szczęśliwy. Jeszcze rzadziej to pokazuje. Ogółem ma problemy z wyrażaniem uczuć.
To chyba tyle. Więcej o nim rzec nie można.

E K W I P U N E K:
Co nosi przy sobie taki Sergey? Co zebrał podczas swej tułaczki? Obrożę. Pilota. Coś więcej? Nie. Wpajano mu, że nie wolno dotykać martwego mięsa, nie zbierał więc kości. Nie ma nic, czym mógłby zapłacić.

C O Ś W I Ę C E J:
O, tu zrobi się interesująco. I na wszystko to jest oczywiście pozwolenie.
- Wysuwane pazury, coś na kształt kocich.
- Odporność na trucizny, środki usypiające etc.
- Szybkie gojenie się ran.
- Widzenie w ciemności.
- Rzadko się zdarzające kocie lub psie odruchy.
- Masochizm.


A T R Y B U T:
Siła, zwinność, wytrzymałość... Posiada raczej wszystkie. Lecz jest jeden, który trenował dłużej, co noc. Jest to wytrzymałość.
Arthas Merethil
Latający Wilk

Arthas Merethil


Male Liczba postów : 749
Wiek : 23

     
Akcept oczywisty.