Samael.

Samael
Dojrzewający

Samael


Male Liczba postów : 12

     
Samael. 5yb97k
Imię:

Samael. 25u5lxl


Rasa:

Samael. 6p1bte


Wiek:

Samael. 2i8dvts


Ranga:
Samael. 2cz8spz


Samael. 2mcubfl
Są miejsca do których żadna istota nie powinna wkraczać, nieważne, za jaką silną i bystrą się uważa; dotyczy to także zwanych władcami, panami lasów, należących do psowatych wilków.  Wataha, o której mowa, podjęła wędrówkę a zarazem przeprowadzkę w strony północne i nie chcąc tracić czasu oraz dokładać sobie drogi, męczyć łap, a najważniejsze - zdążyć przed zimą, przez bezkresną tundrę obrała niemal wymazaną przez czas ścieżkę przez starą, nieprzyjazną na pierwszy ruch nosa puszczę. Brzmi nieprawdopodobnie, lecz puszcza była rozległa i okrążenie jej zajęłoby kolejne tygodnie; bowiem w watasze narodziły się niedawno szczenięta i to z troski na nie postanowiono zmienić terytorium, dotyczyło to także długotrwałej wojny z przeciwnym stadem, a gdy ta zbliżyła się do kresu postanowiono zaprzestać walk, choć oznaczało to stratę terenu. Malejąca liczebność członków stada zaostrzyła troskę o nowy miot.  Choć od puszczy odganiał wilki instynkt przekroczyły jej granice, były wierne i lojalne swemu przywódcy, alfie, który w niedawnych potyczkach stracił swą partnerkę miotu i własne szczenięta, a pomimo niepewności członków swego stada nie obrał innego kierunku. Wprost w puszczę, przez puszczę.
Niczym wyspa, odcinała się na tle jasnej, pustej, tuż przed nadchodzącymi mrozami i opadami śniegu tundry - gigantyczne drzewa o niemal czarnych pniach, z których gałęzi opadały mięsiste fioletowe liście. Nie rodziły żadnych owoców, a odkąd wilki pamiętały drzewa były czarne i fioletowe; zmieniała je jedynie zima, obkładając korony drzew śniegiem, tworząc na nich grubą, śnieżną kołdrę. Z zewnątrz puszczy ciężko było dostrzec, co znajduje się wewnątrz tego niezwykłego, nieznanego wilkom ekosystemu. Puszcza wydawała się jednak opuszczona, od dawna nie ujrzano żadnej istoty czy zwierzęcia, które wychyliłoby łeb spomiędzy czerni pni. W powietrzu pozostawało jednak coś, to coś, coś nieprzyjaznego i budzącego w wilczych sercach, a szczególnie łbach i żołądku, nieprzyjemne uczucie, że nie są tam mile widziane. A jednak wataha wkroczyła, niczym bezrozumne owce, kierujące się na rzeź. Wyniszczone walkami i stresem posłusznie podążali za swym przywódcą, choć ten stał się zgorzkniały i zaprzestał słuchania się innych, od kiedy jego najbliżsi stracili życie. Po przekroczeniu granicy zaczęły rozumieć skąd dochodzi milczenie lasu. Puszcza emanowała starożytną energią, teraz nazywaną magią, choć nie jest to to samo, starą lecz piękną i prostą energią, której nie ograniczały słowa, zaklęcia. Puszcza straciła jednak swe piękno, temu, komu udało się obdarzyć ją niezwykłością nie udało się utrzymać jej zdrowia, została zrujnowana, skażona, dla własnego celu i własnego planu.
Wiatr nie wnikał, ani nie wypływał spomiędzy gigantycznych drzew - puszcza była niczym wyspa na oceanie tundry, całkowicie odcięta. Pusta, lecz inna; atmosfera była napięta, nie tylko przez ponure nastroje wilczych braci i sióstr, a nawet i małych szczeniąt, które posłusznie próbowały nadążyć za resztą watahy; powietrze było ciężkie i duszne, grzęzło w płucach niczym dym, zmuszało do dyszenia, a w dodatku oblane trucizną, o której wilki nie miały pojęcia. Było jednak wypełnione piękną nutą, pieśnią dobiegającą z wysoka, z koron drzew; głosem ptaków, władców ów puszczy, panów nieba, których wilki, panowie lasu, nigdy nie ujrzeli. Prócz jednego, jedynego wilka. Wchodząc coraz wgłąb dostrzegało się, jak bardzo odcięty ekosystem nawiedzili; puszcza była ciemna, przez gęstwiny liści i ptasich gniazd nie docierało światło - zaś wewnątrz puszczy wiele drzew zdawało się martwych, przeczyły temu jednak sczerniałe liście, które rodziły się z odpadających gałęzi. Puszcza była pełna martwej, a dokładniej - nie martwej, a jak powinno być, roślinności, głównie mięsistych liści, zalegającej na sobie, tworzącej warstwy na wilgotnej, ciemnej ziemi; całe bogactwo czasu. Zalegające liście dusiły powietrze, zdając się nie gnić. Wkrótce po dniach wędrówki wilki wkroczyły w połowę puszczy, centrum, z którego nigdy się nie wydostały. Jak przez mgłę pamiętał co się wtedy stało, a tylko za dni szczenięcych - od tamtego czasu nie pamięta nic, wszystko uchowało się w niezapomnianym szaleństwie, którego obecność zna i nie potrafi zignorować. Wraz z przypomnieniem sobie, co się wydarzyło, oszaleje. Panował słodki, mdły zapach, zapychający nozdrza gęstą wydzieliną, zmuszając do głośnego sapania przez pysk. W puszczy nie było głosów, prócz ptasiego śpiewu, czasem usłyszeć można było odgłosy szamotaniny i wściekłego gwizdu. Prócz tego puszcza była niema, na tyle, iż do uszu dobiegał szelest opadającego, nie ruszanego przez wiatr, którego w puszczy nigdy nie było, liścia. Również w pysku pojawiała się gęstość, ślina robiła się lepka, jęzor kleił się do podniebienia, gardło krzyczało o nawet nie świeżą wodę. Łapy zapadały się w półmetrowe, a czasem i metrowe, zaspy obumarłych, a wciąż żywych, ciemnych, bo nie było światła, mięsistych liści. Ściśnięte  wydzielały z siebie klejące się, niczym lukier z pączka, fioletowe soki; płuca dusiły się, kurczyły pod ciężarem powietrza, zatykały niczym nieczyszczona maszyneria; uszy wciąż słuchały niegasnącej pieśni ptasich miłości i walk, doprowadzając umysł do szaleństwa. Zdawać się będzie nieskończonością dni, w puszczy noc nie różniła się dniem, oczy męczyły od ciemności, kiedy nareszcie trucizna poraziła watahę, obaliła ją na ziemię, dusząc ją w połowie ptasiej puszczy. Słodki zapach przyprawiający o gęstą wydzielinę z nozdrzy, ostre bóle głowy, wymioty, biegunki i ataki duszności okazał się zamkniętą na oceanie tundry zarazą, która nie uwolniła się poza teren drzew. Tylko tyle mogła zaradzić potęga puszczy, która broniła swych bram, nie wypuszczając z nich tego, co skaziło jej piękno. Wataha padła, dusząc i krztusząc wymiocinami, przez biegunki robiąc pod siebie, choć od czasu pożarcia resztek zapasów jelita nie miały nad czym pracować, szczenięta karmione kwaśnym, gorzkim mlekiem, dopóki było, wysysając truciznę wraz z ostatnim pokarmem. Pojawiły się zarzuty, wypowiedzenie samcowi alfa, niestrudzonemu i zgorzkniałego śmiercią najbliższych przywódcy posłuszeństwa, wreszcie doszło do walk pomiędzy samymi wilkami. Las na nowo rozbrzmiał się życiem - niekończącą się walką, kiedy szaleństwo zapanowało w łbie każdego wilka i wilczycy, nakazując się bronić i walczyć. Agresja nie kończyła się, zanikła świadomość. Stado pożerało własny ogon, wreszcie dochodząc do głowy; pomimo, iż każde zjedzenie brata i siostry kończyło się wymiotami nie zaprzestano uczty nad własną rodziną, a nawet wymioty powróciły skąd zostały wyparte. Słabe, małe szczenięta ukrywały się w liściach; większość z nich zginęła, kiedy własny ojciec lub matka nawoływało je - dzieci, naiwne i ufne, wracały do swojego rodzica, aby zostać pożartym.
Nie do końca nocą, nie do końca dniem, który dla trupów nie ma znaczenia, jeden z śpiewaków, tragicznych słowików muzykujących, śpiewających nad śmiercią całych rodzin, wykańczających swą gałąź rodu, nad szaleństwem trucizny, przedarł się przez gęste gałęzie, kruszące się pod ciężarem liści, po wiecznie świeże, wilcze mięso. Zbierając padlinę, nieobrzygane resztki ciał, szkieletów, dowody na istnienie wilczej watahy, która zapuściła się w skażony las, w szpony trafił także jeszcze ostatni, jedyny żywy szczeniak, wygrzebany spod liści, pod którymi uchował się po próbie obu rodziców. Próbowali go pożreć i chwytając za ogon i łeb rozszarpać, jednak szybsza okazała się trucizna i wzmożona agresja. Rzucili się sobie do gardeł. Ptasie gniazda górowały nad zarazą, skażonym powietrzem - ptaki doskonale o niej wiedziały, wiedziały także, na ile czasu, zaledwie minut mogą zapuścić się w las, aby ślady otrucia ograniczyły się do bólu głowy i lekkich mdłości. Nie pamiętał tego. Świeże powietrze niemal natychmiast przywróciło świadomość, zachęciły do ponownego spojrzenia na świat zaropiałymi, zapłakanymi oczętami; lecz nie siły poranionego, głodnego szczenięcia. Zostało wrzucone do gniazda i pozostawione tam wraz z wpół pożartym, rozszarpanym wilczym trupem; ptasi ojciec udał się na walkę o skrawek swych drzew. Był sam i na nim spoczywało wyżywienie swych młodych oraz obrona terytorium. Nie od razu szczenię zauważyło brak ptasiej matki. Gniazdo było duże, zbudowane z ciemnych gałązek, wypełnione niepsującym się z pewnego powodu wilczym mięsem, w tym i truchłem, mnóstwem piór i kości, miękką, zrobioną z mięsistych liści wyściółką, splamioną gdzieniegdzie krwią i odchodami, a także dwoma, białymi, puchatymi pisklętami. Z trudem rwały kawałki skóry czarnymi, zakrzywionymi dziobami - były bardzo młode, pozostawione bez opieki, gdy ojciec samotnie trzymał granice swego terenu. Nie było to proste - las był domostwem dla wielu par, które całymi tygodniami zażarcie toczyły walki o skrawek gałęzi, na których mogłyby uprząść gniazdo. Pozostawione w tak nieprzyjaznych warunkach zapomniane szczenię, żywiąc się skrawkami które wyrywało młodym pisklętom i spijając niepsująca się krew zdołało przeżyć, z dnia na dzień stając się coraz silniejsze - lecz nigdy nie wróciło do pełni sił. Trucizna panująca w puszczy pozostawiła na nim odcisk, ślad, w postaci choroby, przypominającej schorzenie, które człowiek nazywa astmą. Nie tylko męczy go ludzka astma, lecz zanikające, bolące mięśnie i zwracanie pokarmu utrzymują go w słabej formie fizycznej, nie pozwalającej na większy wysiłek. Starszy już zauważył także, jak kruche kości posiada - nadnaturalnie wydłużone łamią się jak wysuszone gałązki.
Ojciec piskląt powracał, lecz na krótko, a znikał na długo; rozszarpywał młodym truchła, odsłaniał niezepsute mięso, wyszarpywał kawały brzuszne, aż parujące jelita wyślizgnęły się na zewnątrz; potem udawał się na obronę swego terytorium. Był całkowicie sam, pozbawiony swej partnerki, matki maluchów, pozostawiony z gniazdem oraz terytorium, a także i młodymi pisklętami. Z przypadku losu lub zapracowania nie dostrzegł kryjącego się w gnieździe małego, wychudzonego szczenięcia. A być może uznał je za własne - jasne futro było niczym pierze piskląt. Przedziwne pisklę, pełzające po dnie gniazda. Nie zwrócił na nie jednak uwagi, donosząc co jakiś czas wilcze łapy, aby młode mogły poćwiczyć dzioby. Kiedy szczenię odzyskało siły, a choćby ich część, zaczęło walczyć. Nie chodziło tu już o pokarm, które od czasu do czasu wyrywało jeszcze słabszym od siebie pisklętom. Gra toczyła się o jego własne życie, o własną przyszłość, która nie zapowiadała się dobrze. Wiedziało, w tym małym łebku z obrazami szaleństwa i śmierci wciąż potrafiły kiełkować myśli, przemyślenia, że w końcu, kiedy pisklęta zrzucą pierzę, ojciec straci klapki z bystrych oczu i zrozumie, iż mały futrzak nie jest przedziwnym pisklęciem. A wtedy zostanie zabite, rozszarpane na strzępki, zjedzone do ostatniej kostki; a jeżeli nie dokona tego ojciec, jedyny pan domu, silniejsze i większe pisklęta, a raczej już młodziki, je rozszarpią. Aby przeżyć musiało zrobić coś, czego nikt się nie spodziewa, a szczególnie ojciec piskląt, coś, co zapewni mu życie. Nieważne, jak fałszywe i zakłamane. Posunęło się wreszcie do zabicia jednego z piskląt, jak się później okazało - samca, pod nieobecnością ojca, co nie było trudne. Wilcze kły, nieważne jak małe, z łatwością rozszarpały miękką skórę na szyi pisklęcia; pierzę splamiło się krwią, rozpaczliwe piski i próby oddechu czy obrony zamilkły. Z zręcznością ojca, który rozszarpując kiszki odsłaniał mięso dla młodych, dostał się do wnętrza pisklęcia i zaczął wygarniać parujące w zimnie słońca trzewia, worki płuc, jeszcze kurczące się serce.  Ubrawszy jego pierzę, choć splamione krwią, jego skórę, lepką od wnętrza, klejącą się do drobnego, wilczego ciała, zostało traktowane jako syn, który wyrósł inaczej. Przedziwne pisklę zniknęło.
W ptasim gnieździe spędził cały rok, nim nabrał na tyle sił i postaci, aby móc poruszać się poza tereny gniazda i kluczyć pomiędzy gałęźmi, zsuwać się coraz niżej, aż stanął łapami na ziemi, znów, jako ptasi brat. Zaraza pozostawiła na nim piętno, chorobę, która towarzyszyć mu będzie do końca żywotu. Także starożytna energia wpłynęła na niego, na jego ciało, przekształcając je, jak sobie zapragnęła, jakby w nagrodę za przeżycie, za walkę o przetrwanie. Umysł także pozostał zmieniony, widokiem tragedii, serce rozszarpane, tak jak próbowali rozszarpać go rodzice; szaleństwo gasło, lecz nigdy nie wypaliło się, przysnęło w tyle jego umysłu, zabrało jego wspomnienia. Żył instynktem, wierząc, od zaczątków uszu, mokrego nosa, do czubeczków pazurów, łapek, iż jest ptasim bratem, bratem swej ptasiej siostry, Azazel. Dlatego żył jako ptak, choć nim nie był. Nie będąc ani wilkiem, ani ptakiem, stał się wreszcie sobą. Mając ponad wspomniany rok, bo i parę miesięcy, począł wędrówki ze swoją ptasią siostrą, której brata skórę przybrał i to za jego się podając zdołał przeżyć. W trakcie jednej z nich odnalazł innego chorego ptaka, tego samego gatunku jak jego siostra. Był to miodowy samiec, starszy o rok od dziwnego rodzeństwa. Zaopiekował się nim, uratował mu tym samym życie, z czułością i delikatnością zajmował się uszkodzonymi, słabymi skrzydłami, aż ten znów, po niezliczonych nieudanych próbach mógł wznów wzlecieć w powietrze, choć nigdy tak sprawnie i na tak długo jak przedtem. Samiec, zwany Tamjelem, okazał się wiernym towarzyszem, który pomimo, iż oddano mu wolność i puszczono wolno, aby mógł znów cieszyć się podarowanym mu życiem pozostał z ptasim synem aż do dziś, pomimo każdej przeciwności losu, jaka ich spotkała. Podobnie postąpiła Azazel, pozostając z swym bratem i nie okazując mu ani razu wrogości czy nieufności, głęboko zakorzeniona w wierze, iż ten jest jej prawdziwym, ukochanym bratem.
Dziś, mając trzy lata zaszedł o wiele dalej niż jego wataha, której truchła zatrzymane w czasie wciąż znajdują się w starożytnej harpiej puszczy. I choć to w drugim roku swego życia, bo i niedawno obchodził swoje trzecie urodziny, przeżył najwięcej, pierwsze miesiące żywotu odcisnęły na nim ślad, który pozostaje w nim do dziś i codziennie wraca coraz silniejszy.


"Azazel."
Krótki, pieszczotliwy gwizd przywołał do siebie łagodnie ptasią siostrę. Niczym cień zmierzchu, śmierć spłynęła ku niemu, dziecięciu. Anielica śmierci wdzięcznie przysiadła na jego łapie, tak, aby szpony nie skrzywdziły, nie skruszyły marnych kości, naznaczonych złamaniem kostek. Od jej potęgi bił chłód i siła, nieugiętość i bezwzględność, lecz ku dziecku sięgała łagodnością i niezrozumiałą podobnie jak ich więź miłością. Przysiadł na tylnych łapach, przycupnął na obu pośladkach, aby móc wznieść łapy, wyprostować się. Uriel zręcznie przeszedł z karku na bark, osiadł na ramieniu, przekrzywiając miodowy łeb. Słabe ciało giętko niczym młoda wierzba pochyliło się, zgięło pod ciężarem Azazel. Wyciągnął ku niej pieszczotliwie łapę, zanurzył palce z delikatnością którą coraz trudniej napotkać, dojrzeć w jej pierzu. Patrząc na nią, w jej ruchy, w jej oczy dostrzegał jej uczucia. Przypominała mu ciemną wodę, nad którą mógł zawiesić łeb, aż dostrzegłby dno w jej czerni. Azazel żywiła do niego czyste i nieskażone uczucia. Miłość. Wierność. Zaufanie. Był dla niej rodziną, bratem, a także matką, której nie miała, nie poznała. Ale kochałaby go znając prawdę? Zastanawiał się, przywołując ją gwizdem, wracała niepewność - "czy wróci"? Wracała, zawsze.
Dlaczego wątpię? Może kiedyś się domyśli. Spojrzy na mnie z nienawiścią. Zerwie lichą skórkę, która sobie przywdziałem, wydłubie z zwinnością sarny niebiańskie ślepia, skacząc wypruje kiszki, bez trudu rozerwie spękane żebra niczym korzenie drzewa i przebije płuca, utopi w własnej krwi, wyżre serce, zadusi, bezlitosna. Jestem mordercą i kłamcą.
Głaskał jej pierze, jej piersi, pieszczotliwie drapał, wzburzając ład piór. Od kiedy utraciłem Hektora tylko Ty i Uriel trzymacie mnie nad wodą. Lecz wrócę, jak cholerna piłeczka. Odbiję się, lecz wrócę na dno, skąd przybyłem i gdzie pozostanę. Zbyt długo TAM byłem i TAM należę.
Głaskał jej szyję i drapał po głowie. Nic się nie liczyło. Dopóki jestem świadom.
Boję się. Gdyby wiedział... Wracam, łapię powietrze, trzymam się, rwę pióra, kaleczę łapy o szpony; wyrywam, kruszę zmiażdżone skrzydła, przeze mnie złamane!, byleby wynurzyć łeb, zaczerpnąć wdech. Moja wierna wodo, najciemniejsza, wracam! Najbezpieczniejsza. Ukołysz mnie, wyduś resztki tchu, mej świadomości, odbierz mi resztki mnie, żałosne okruchy. Topię się. Walka jest tak bezcelowa. Topię się, duszę. Ogień! Palę się, płonę, spłonę! Lecz chcę utonąć! Chcę utonąć!
"Azazel!"
"Azazel!"
"Azazel!"
Wzywał ją dziecięcy, histeryczny świergot. Spłynęła raz jeszcze, ocuciła dziecię z koszmaru. Spojrzała z miłością, oddaniem w przerażenie, niepewność.
Tonę płonąc, Azazel.


Azazel krążyła w pobliżu, wypatrując spłoszonej hałasem i ruchem wody ryby. Młodzik ułatwiał jej zadanie, nie oszczędzając ani skrawka futra, energicznie taplając się w małym jeziorze. Brzeg i parę kolejnych metrów okazało się, już na pierwszy rzut oka, płycizną o wodzie barwy delikatnej zieleni, niezwyklej czystej, dzięki czemu doskonale widział dno o czekoladowej barwie. W nozdrza uderzał go zapach mułu i charakterystyczna woń wilgoci, traw, wody, wodorostów i glonów oraz innej roślinności gęsto obrastającej boki jeziorka. Po jasnej, delikatnej zieleni płycizny występował rozległy horyzont ciemniejszej, już niebieskiej wody - zdołał jednak dostrzec dno, dzięki niezwykłej czystości zbiornika. Wykonawszy parę kolejnych miękkich kroków trzasną parokrotnie  łapami o taflę wody, nieuważnie rozchlapując ją także na własny pysk i zastygł w bezruchu. Linia wody sięgała mu do piersi, nie pozwalała futru wyschnąć, zaś dzięki jej czystości widział niema idealne odbicie świata, w tym także własne, jakby przeglądał się w ludzkim, dziwnym lustrze. Choć ciało miał chude, kościste, choćby nie z braku pożywienia, a z takowej urody (być może miała na to także wpływ magia puszczy), rzuciły mu się w oczy niezwykle długie łapy i ostre żebra. Okręcając łeb był w stanie dostrzec wystające płyty, kości miednicy, ostrość jednej z łopatek (obu nie był w stanie dostrzec - odwracając się mocniej bolał go kark i szyja), oraz sznur składający się z kręgów kręgosłupa, ostra linia brzegowa dzieląca jego ciało na pół wzdłuż pleców. Zauważył także krzywość łap, począwszy od najbardziej krzywej, lewej, zadniej łapy, na której brakowało sierści - znajdował się tam goły placek skóry, który dzieliła spora blizna o ostrych brzegach, po otwartym złamaniu które niegdyś zmusiło go do miesięcznego spoczynku. Uświadomił sobie, jak wiele budowy i pulchności daje mu futro. Zabawnie duże uszy, długie łapy, drobna budowa a najbardziej włosie upodabniały go do smukłych, małych lisów (choć te miały krótkie łapki), które podczas zrzucania zimowej sierści wyglądały jak zagłodzone (a szczególnie, jeżeli były wygłodzone). Z przemoczonego futra ciekła woda, wymieszana z krwią i brudem; czystsze kosmyki ujawniały prawdziwą barwę futra - czystą biel włosia. Wydał z siebie mruknięcie, jedno z niewielu odgłosów, bardziej podobnych do wilczych, które potrafił wydać z niemal ptasiej krtani i odwrócił łeb, nie patrząc już na kości, spojrzał na gładką, delikatnie falującą taflę wody. Łeb miał smukły, proporcjonalny do reszty ciała, osadzony na łabędziej szyi, z krótkim pyskiem, dłuższymi, szarymi kocimi wąsami, zaczynający się turkusowym, bezczelnie ukształtowanym niczym u szczura nosem. Na czubku głowy znajdowały się krótkie kępki futra, które podobnie jak pióra u harpii, podczas zaniepokojenia czy złości jeżyły się i stawały dęba (co w pewnym stopniu było zabawne). Z tyłu czaszki i karku wyrastały jednak dłuższe, młode pasma włosia, delikatnie zwijające się za uszami w lekkie, miękkie loczki, oraz wijące się po szyi. Wokół ślepi barwy nosa znajdowała się ciemniejsza, szara obwódka, niczym kobiecy makijaż, podkreślając linię oczu. Na głowie znajdowała się para nie tyle co długich, a dużych, wręcz wielkich uszu, wystających niczym bezwstydne satelity, gromadzące najcichszy szept, najmniejszą informację. Patrząc prosto w mokre lustro dostrzegał głęboką różnicę lewego a prawego oblicza pyska. Prawego ucha w połowie nie było - poszarpana połówka dzielnie trwała, naśladując lewe uszysko, a kiedy było trzeba odwracała się w wskazaną jej stronę. Obrócił łeb w prawo, ciekaw, jak wygląda prawica. Odsłonięta skóra rzuciła mu się w oczy, ani jednego włoska, ani odrobiny sierści; a nie była to zwykła odsłonięta skóra. Jego głowa była delikatnie uszkodzona, część futra wraz z skórą zjechała gładko niczym naleśnik po uderzeniu niedźwiedziej łapy, pozostawiając idealne jej odbicie na jego pysku, w tym policzku (wtedy także stracił część ucha). Niemal zginął. Mokre futro przysłaniało głębokie bruzdy w policzku, zdawał sobie sprawę, iż lepiej widać je na sucho, kiedy futro nie opadało i nie przysłaniało śladów po niedźwiedzich pazurach (były to długie linie, które sięgały mu niemal do pyska). Przyglądając się ów bliźnie zauważył, po pochyleniu się nad wodą, drobne, ciemniejsze plamki na futrze koło nosa i wąsów, także pod obydwoma ślepiami. Uznał je za dziwne, wilcze piegi. Nie zwracając uwagi na kości spojrzał na zapadłe boki i brzuch. Patrząc na to drugie, nie było tam futra - przysłaniało go najdłuższe włosie, zaczynające się nawet na grzbiecie, ale najgęściej wyżej, na bokach, okrywające brzuch i żebra, na których nie było ani włoska; pozostała tam szara, gładka i spękana, spopielona po magicznym ogniu skóra (boi się, iż kiedyś ów pęknięcia naprawdę pękną), ostro opinająca krzywe (bo kiedyś złamane) żebra. Gwizd powiadomił go o zbliżającej się uczcie; małe, liczne blizny i szramy na łapach i inne dziwactwa obdarzył tylko krótkim zerknięciem. Po wyjściu z wody otrząsał się z niej około dobrej minuty - futro niczym gąbka nałykało się wody i ciężko nie było się tylko poruszać, mając tak nasiąknięte cieczą włosie, lecz także się go pozbyć. Na założenie płaszcza z niedźwiedziego futra i skóry czekał do wyschnięcia; w tym czasie dzielił Tamjelowi kawałki ryb. Jego dzielna, kochana Azazel poradziła sobie i z gracją połykała kawałki ryb, a niektóre w całości, nie bojąc się ości.

Samael. V8lf6x
"Gdyby przestał myśleć przez chwilę o NIM, jako o swojej własności, a równocześnie chlubie… jakie miałby myśli? Częstokroć próbuje to sobie wyobrazić, gdy złości albo nawet nie złości, jedynie obserwuje tę kruszynę, która… jest jaka?
Czasem powiedziałby – to chyba ten pierwszy przypadek, złość – że niełatwa do współegzystowania. Bądź co bądź czujne ślepia przy pomocy trochę bardziej czułego serca zauważą, że opieka nad Samaelem wymaga podjęcia pewnych środków ostrożności, próby ochrony, ale też nie nadmiernej, troski, ale rozważnej, potrzebuje podopieczny czasu, a zatem i cierpliwości, konieczne okazuje się popracowanie na zaufanie. Piękne to zaufanie, nie przeczy, ale czasochłonne, wymagające. I złote… (Tyle że dla Hektorowego prostego umysłu dużo komplikacji, może nawet sprzeczności, prawie dość na błąd systemu.)
Czasem widzi też Hektor, iż zerwanie z wyżej wymienionymi środkami ostrożności może się skończyć tragicznie, bo ptaszyna - na jego gust - do rany przyłóż względem otoczenia, prowadzi siebie samą twardą łapą, z bezwzględnością, gotowa do ciężkich kar, kiedy między nimi dwoma iskrzy gniew. Zastanawia się Hektor, czy to nie infantylne zachowanie, lecz nie dość często, by wywnioskować. Zdarza się Hektorowi myśleć, że kruszynce trzeba wręcz pochlebiać, bo to mogłoby wzmocnić. Ale, co najważniejsze, powinno się pokonać wiele przeszkód:
lękliwość,
zdziczenie,
strach budzony przez dotyk, który trzyma ich nadal w oddaleniu względem siebie.
Innymi razami umysł Hektora stara się rozgryźć poplątane nitki relacji, jakie dostrzega między Samaelem i ptakami. Widzi w tym magię, ale magii nigdy nie może pojąć. Tak, owszem, rejestruje – ale co, jak, gdzie, po co?
Rzecz jasna, są też momenty, gdy Sam nie jest nikim innym, tylko idiotą. Nieostrożnym, nierozważnym…"
Samael. Ir6bzp

Ekwipunek:

Samael. 2n0kf9w
Samael. K53801



Coś więcej:

Samael. 2hcktc0

Samael. 2w2ekxu


Atrybut:

Samael. 10hna6o
Samael. 29vb6mt
Lee
Łowca

Lee


Male Liczba postów : 567
Wiek : 26

     http://theblackstarwolf.deviantart.com/
Potwierdzam zgodę i ode mnie również.
Karta świetna, napisz książkę o nim!

Potwierdzam też, że Samael ma zgodę od Grypwolf na używanie Gry'ego, coby wątpliwości żadnych nie było.

Oczywiście, że akcept! Szkoda, że niewiele jest takich rozbudowanych kart i postaci.