Shathi vs Tablet Graficzny

Shathow
Dowódca Wojowników
Przedsiębiorca

Shathow


Female Liczba postów : 643
Wiek : 25
Skąd : Mała wieś pod Warszawą

     
Dostałam tablet graficzny na urodziny. Liczyłam, że odkryję w sobie nagle talent... Cóż, nie stało się tak.
A z resztą... Sami oceńcie.

Shathi vs Tablet Graficzny Svgqk1

Shathi vs Tablet Graficzny 2z3oord
Kreiza
Dorosły

Kreiza


Female Liczba postów : 130

     
A więc tak. -trzaska paluszkami-
Jak na początek początków nie jest źle a jest wręcz całkiem nieźle. Łapiesz całkiem dobrze perspektywę a to już jest krok do sukcesu. Nie spodziewaj się też, że z dnia na dzień opanujesz tablet do perfekcji i spod Twojego piórka wyjdą cuda artystyczne godne Yuumei. Jednak aby szybciej opanować tablet polecam Ci zacząć używać kolorów, bawić się nimi, tworzyć przeróżne rzeczy i przede wszystkim - nie bać się kolorów! Mówię to choć sama mam z tym problem i się z tym zmagam.
Szkice też Ci mogą dużo dać, ważne aby były regularnie i najlepiej początkowo tyczyły się wszystkiego po trochu. Potem wymierz jeden nurt, który Ci się najbardziej spodobał i ćwicz go aż będziesz zadowolona z siebie. Umiejętność rysowania wszystkiego po trochu wbrew pozorom wcale taka cenna nie jest. Co z tego, że umiesz wszystko jak to jest praktycznie nic.
Lea
Latający Doświadczony Lekarz

Lea


Female Liczba postów : 496
Wiek : 25
Skąd : Mała wieś pod Warszawą

     
No dobrze, to akurat nie praca z tabletu. To opowiadanie dla znajomej, na polski. Zadane na wtorek. Mam wobec niej dług wdzięczności, więc się podjęłam uratowania. A wstawienie czegoś na forum ułatwia mi dostęp do tego. Dodatkowo, pochwalić się nie zaszkodzi, czyż nie?

Bez dalszych wstępów więc część pierwsza:

Rozdział 1

Było około drugiej w nocy, gdy uświadomiłem sobie, że wciąż tkwię nad tą samą linijką, tymi samymi słowami. Siedziałem w gabinecie, nieświadomy praktycznie upływu czasu, usiłując coś napisać. "Usiłując" dobrze oddaje mój stan w tamtej chwili - kompletna pustka w głowie, zero pomysłów, jak pchnąć akcję mojej książki dalej.
Wszyscy w domu od dawna spali, a cisza panująca w gabinecie usypiała z wolna i mnie. Oczy mi się zamykały, a litery zdawały się tańczyć po kartce, falować, skakać, mieszać. Tworzyły nowe, dziwne wyrazy, układając się zupełnie inaczej, niż tego chciałem, ściekając po marginesach cienkimi strumyczkami, kapiąc z biurka i zlewając się w atramentowoczarną kałużę u mych stóp. Biel niezapisanych kartek zeszytu, z którego uciekły te wszystkie słowa była oślepiająca. Strony, jeszcze przed chwilą pełne, wydawały się obecnie równie nieskazitelne, jak tuż po zdjęciu zeszytu ze sklepowej półki.
Pisk zegarka, oznajmiający nadejście godziny trzeciej wyrwał mnie ze snu. Z ulgą stwierdziłem, że litery wróciły na swoje miejsca, znów tworząc znajome zdania. Z niezadowoleniem zaś i dezaprobatą dla samego siebie odkryłem, że przysnąłem.
Starczy tego dobrego. Książka mi nie ucieknie, mogę kontynuować pisanie jutro. Może wtedy coś wymyślę?
Przełożyłem pasek od temblaka przez głowę, unosząc bezwładną rękę. Następnie, choć z niechęcią, wstałem. Z gorącym postanowieniem spania co najmniej do południa ruszyłem w górę po schodach, kierując się do mojej sypialni.
W połowie schodów przystanąłem, z namysłem pocierając ramię. Nawet przez materiał koszuli wyczuwałem głęboką bliznę po kuli, która rozerwała ciało i na zawsze zniszczyła nerwy.
Jednak to nie ręka zwróciła moją uwagę - przez te lata zdążyłem do niej przywyknąć, a bóle fantomowe bywały rzadkie już, słabsze. Nie; moją uwagę zwróciło ciche stuknięcie, dźwięk, którego w pogrążonym we śnie domu się nie spodziewałem.
Stałem bez ruchu kilka minut, jednak dźwięk ten nie powtórzył się. Uznałem, że się przesłyszałem. Właśnie miałem kontynuować wspinaczkę po schodach, gdy zawył alarm.
Moje zamroczenie i senność minęły w jednej chwili. Biegiem wróciłem do gabinetu, gorączkowo uderzając w klawiaturę komputera, uruchamiając kamery. Ożywały jedna po drugiej, ukazując pogrążoną w ciemności posesję. Zbyt ciemno, by dało się dojrzeć detale. Zbyt ciemno na cokolwiek.
Z góry dobiegł rumor, gdy mieszkańcy domu się obudzili. Trudno przespać taki alarm... Cóż.
Dom był właściwie posiadłością, z rodzaju tych starych, gdzie napotkać można jeszcze służbę. Pieniędzy mi nie brakowało, zatrudniałem parę osób. Poza nimi w domu byłem ja, mój syn i psy.
Służba w większości już po chwili stawiła się w gabinecie. Taka była procedura na wypadek alarmu, wpoiłem im to. W środku nocy o północy (jak na przykład teraz) mieli obowiązek trzymać się utartych schematów. Takich, jak ten.
Już po paru minutach zebrali się wszyscy poza moim synem. W sumie nie dziwiłem mu się, że przespał alarm. Na pewno był zmęczony po tygodniu szkoły. Wrócił na weekend, należy mu się odpoczynek. Ta sytuacja była jednak wyjątkowa, więc wysłałem pokojówkę, by go obudziła.
Po chwili z sypialni syna dobiegł jej pełen przerażenia krzyk.
Zanim zdążyłem pomyśleć, już stałem w drzwiach jego pokoju. A on... On tam po prostu leżał, pokryty świeżą jeszcze krwią, jeszcze ciepły. Tuż obok klęczała pokojówka, szlochając głośno.
- Marto, odsuń się. - powiedziałem cicho.
Byłem zbyt wstrząśnięty, by powiedzieć coś więcej. By przyjąć do wiadomości to, co widzę. Ta część mnie, kochający ojciec, nie mogła znieść tego widoku. Jak zawsze w chwilach stresu, wzniosłem mur między sobą a wydarzeniami, podchodząc do sprawy czysto analitycznie, jak dawniej. Nie mogłem przyjąć do wiadomości, że to mój syn. Po tylu latach znów obudził się we mnie glina, odcinając emocje, ułatwiając prawidłowy osąd.
Jasne dla mnie na pierwszy rzut oka było już, że chłopak nie żyje. Za późno na ratunek.
Nieco nazbyt gwałtownym pociągnięciem postawiłem pokojówkę na nogi i wyprowadziłem z pokoju. Zamknąłem za nami drzwi, po czym sięgnąłem po telefon.

Policja przybyła chwilę później, razem z batalionem techników wszelkiego rodzaju. Pozbierali ślady, zebrali zeznania, zapakowali mojego syna w biały worek i odjechali. Powiedzieli mi tylko tyle, że został uduszony i że sprawca nie zostawił śladów.
Siedząc przed wygaszonym kominkiem uświadomiłem sobie, jak blisko byłem mordercy. To stuknięcie, ten cichy dźwięk... Może sprawca wydał ich więcej? Gdybym nie zasnął... Czy miałem szansę go uratować?
Dlaczego system zabezpieczeń zawiódł? Jak to możliwe, że ktokolwiek dostał się niezauważony na teren posiadłości, zabił i zbiegł? A psy? Czujniki? Zadziałał alarm, informując o otwarciu okna. Ale gdzie reszta? Czujniki, o których wiedzieli tylko mieszkańcy domu, mające za zadanie wykrywać intruzów?
Powlokłem się do gabinetu. Dziś mowy nie ma o spaniu. Do rana przeglądałem zapisy z monitoringu, szukałem jakiejkolwiek poszlaki...
Nic. Nic się nie nagrało. Psy przez całą noc nawet nie szczeknęły.
A może brak wskazówek jest wskazówką?
Nie uruchomiono żadnego z alarmów, prócz tego w oknie. To znaczy, że prawdopodobnie sprawca wiedział o nich, lub miał niewiarygodne szczęście. Psy nie zasygnalizowały obecności kogokolwiek obcego na posesji. Czyżby więc zabójca wciąż tu był?
Może wśród służby?
Mimo, że dochodziła dopiero piąta nad ranem, całą służbę zebrałem w swoim gabinecie ponownie. Nie było ich dużo - pokojówka, kamerdyner, kucharz i mężczyzna odpowiadający za psy.
Przyjrzałem się im wszystkim uważnie. Któreś z nich?
Opiekun psów wydawał się bledszy, niż zwykle.
Po alarmie pokojówka przyszła ostatnia.
Kamerdyner miał skarpetki nie do pary; czyżby przebierał się w pośpiechu?
Kucharz niespecjalnie dogadywał się wczoraj ze Steve'm. Byli w podobnym wieku, jednak nie przepadali za sobą.
Kto z nich?
Pod wpływem mojego spojrzenia kamerdyner wyprostował się nieco, przygładzając ubranie. Pokojówka zaczęła się trząść. Facet od psów odpowiedział zmęczonym spojrzeniem ciemnych oczu. Kucharz nie zareagował, tępo wpatrzony w jeden punkt. Chyba nie obchodziło go, czemu go obserwuję. W sumie o tej porze to nic dziwnego.
Jeśli mam być szczery, podejrzewałem Martę, pokojówkę. Reszta wydawała się z grubsza w porządku. Jej reakcja na śmierć Steve'a była jednak zastanawiająca, nadmierna. Nieprawdziwa?
Nie miałem ochoty dzielić się z nimi swoimi podejrzeniami, jeszcze nie. Wydałem polecenia, po czym odesłałem ich. Niech się zajmują swoimi obowiązkami.
Zatelefonowałem do córki, dwudziestosiedmioletniej Ruth, informując ją o całej sprawie. Przekazałem to niezwykle rzeczowo, bez emocji. Nie chciałem, by dostrzegła tkwiący w moim sercu ból. Sam z resztą również nie chciałem go dostrzegać, skupiając się na analizowaniu faktów.
Obiecała przyjechać, co przyjąłem z ulgą. Moja Ruth, kochana, słodka Ruth, przyjedzie. Nie będę sam przez te dni oczekiwania... Choć zostać na zawsze nie może, to chociaż na trochę... Potrzebowałem jej. Potrzebowałem kogoś bliskiego.
W sumie została mi tylko ona... Ona i jej nienarodzone jeszcze dziecko. Wszystkich innych dawno straciłem. Najpierw odeszła Jane, po prostu zgasła parę godzin po urodzeniu Steven'a. Szok hipoglikemiczny. Ruth miała wtedy sześć lat. To ona zauważyła, że mamusia nie oddycha. Teraz Steve... Tak nagle, bez powodu. Był złotym dzieckiem, kto mógłby chcieć go zabić? Miał przed sobą wspaniałą przyszłość... A teraz co?
W sumie nie miał siły dłużej nad tym myśleć. Nie można w jego wieku obywać się tak długo bez snu, a siedzenie i czekanie na oświecenie w niczym mu nie pomoże. Poszedł więc spać.
Sponsored content